Wydana w maju dziewiąta płyta Radiohead zaskoczyła nas swoim pojawieniem. „Moon Shaped Pool” wiele po sobie obiecywało, ale czy spełniło oczekiwania? Chyba tak.
W pięć lat po wydaniu „The King of Limbs” Thom Yorke i spółka wysoko zawiesili sobie poprzeczkę i już niemal dwa lata temu zaczęli w wywiadach przebąkiwać o swoim kolejnym albumie. Kiedy wreszcie, w typowy dla nich, a nietypowy dla branży muzycznej sposób, album ujrzał światło dzienne to nieco namieszał w świecie muzyki.
Gdy piszę te słowa mijają trzy tygodnie od premiery albumu, który zakupiłem bez wahania. Potrzebowałem sporo czasu, by przetrawić to dzieło i wyrobić sobie o nim opinię godną Radiohead, czyli najważniejszego dla mnie zespołu w życiu. Dlatego zanim przejdę do „Moon Shaped Pool” jestem wam winien wyjaśnienie, które wprowadzi was nieco w moją percepcję postrzegania tego zespołu.
„I wish I was special”
Miałem pięć lat kiedy na świat wyszło „Pablo Honey”, pierwszy album Radiohead ze słynnym „Creep”. Moja mama kochała tę płytę i grała ją w kółko w domu, więc i ja ją pokochałem i wyłem „I wish I was special” w domu i samochodzie. A nie znałem nawet znaczenia tych słów. Była to jedna z płyt mojego dzieciństwa (obok The Smiths, Joy Division, Pulp – dzięki mamie, R.E.M. czy The Smashing Pumpkins – za sprawą taty). Potem, dojrzewając, odkrywałem własne muzyczne inspiracje i tak oto doszedłem do nu-metalu: Linkin Park, System of a Down, Papa Roach i nade wszystko – Deftones.
Ale z czasem mi przeszło i wróciłem do łagodniejszych brzmień. Sięgnąłem po Radiohead i byłem wielce zaskoczony jak inną muzykę zaczęli robić po „The Bends”. Zafascynowało mnie to. Wtedy też nadeszła premiera „In Rainbows”, albumu, który z miejsca pokochałem całym sobą, z którym utożsamiłem się mocniej niż z jakimkolwiek innym dziełem muzycznym w całym życiu.
Od razu wiedziałem, że prawdopodobnie nic tego dzieła nie pobije w moim prywatnym rankingu. I chyba do dziś się to nie zmieniło. Co ciekawe, nie uważam „In Rainbows” za najlepszą płytę Radiohead, po prostu wydana została w odpowiednim dla mnie momencie i oplotła moje serce dźwiękami. A wieńczące album „Videotape” zwieńczy też moje życie i zostanie zagrane na moim pogrzebie (mam nadzieję, że to zdanie zapisane na blogu wystarczy i nie muszę spisywać jeszcze testamentu).
Koncert życia
Potem był jeszcze poznański koncert 25 sierpnia 2009 roku. Zdecydowanie jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia, najlepszy koncert (serio nie sądzę, by cokolwiek przebiło ten strumień łez, emocji i dziecięcej podniety) jaki przyszło mi dotąd przeżyć. Podobne emocje, choć na znacznie mniejszą skalę, przeżyłem dwa lata później podziwiając Portishead. Dwie i pół godziny spełniania marzeń, wychwytywania wszystkich nut, podziwiania majstersztyku i grzywy Greenwooda, pięknej dekoracji sceny.
I na sam koniec koncertu – wykonanie „Creep”, co robią niezwykle rzadko. Po Poznaniu ten utwór wykonano dopiero kilkanaście dni temu w Paryżu. W trakcie wykonywania przez zespół tej, muzycznie przecież kiepskiej, ballady obudziły się we mnie wspomnienia dzieciństwa, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do mamy. Do dziś ma łzy w oczach jak to wspomina. Takie momenty potrafią stanowić o najważniejszych w życiu relacjach.
To nie jest recenzja płyty
Dobra, zauważyliście pewnie, że powyższe akapity nacechowane są dużym ładunkiem emocjonalnym. Bo Radiohead, nawet jak robi coś gorzej, to podchodzę do tego sercem, nie głową i nie potrafię być obiektywny. Dlatego też i spis moich wrażeń z „Moon Shaped Pool” będzie kompletnie subiektywny. To zespół, o którym nie potrafię pisać na chłodno i nie chcę sobie tej więzi, dziecięcej radości i miłości odbierać.
Kiedy już wiecie jakie są moje relacje z Radiohead to zapewne domyślacie się, że czekanie pięć lat na nowy album musiało trwać dla mnie wieczność. I było tak, ale tylko trochę. Te pięć lat jednocześnie w moim życiu wszystko zmieniło, w tym gust muzyczny, który jak pewnie wiecie, mocno powędrował w kierunku muzyki elektronicznej, w tym techno. Czy koleś słuchający na co dzień techno będzie zainteresowany nowym Radiohead? Inni może niekoniecznie, ale ja z wypiekami na twarzy czytałem kolejne doniesienia o nowej płycie. Nie bałem się o kondycję swoich uczuć względem Yorke’a i spółki.
O zabiegach przedpremierowych zespołu już pisałem miesiąc temu. Był wielki szum w Internecie, a po kilku dniach także termin premiery albumu. Wyczekiwałem tego dnia z utęsknieniem, zapłaciłem, pobrałem „Moon Shaped Pool”, obserwowałem opinie innych o nowym albumie. I jakoś nie znalazłem żadnych słów, które opisałyby to dzieło w sposób tożsamy z moimi odczuciami.
Ba, trzy tygodnie słuchałem albumu i nie potrafiłem sobie wykrystalizować jednej, spójnej opinii o dziewiątej płycie Radiohead. Przyjemnie się jej słucha, choć ma słabsze momenty. Towarzyszyło mi uczucie obcowania z czymś świetnym, jednak gdzie w moim prywatnym rankingu płyt Radiohead ją umieścić?
„Dreamers never learn”
Bo przecież to album… Nieco wtórny, biorąc pod uwagę cały bagaż zespołu. Mamy tutaj kilka kompozycji, które od lat przewijały się na koncertowych setlistach, wraz z „True Love Waits”, które pierwszy raz Yorke zaśpiewał na koncercie w 1995 roku, a w 2001 roku został wydany na EPce „I Might Be Wrong”. Najnowsza aranżacja jest jednak bardziej pełna i dojrzała. Po prostu lepsza.
Pozostałe zaś produkcyjnie stoją na bardzo wysokim poziomie (duża w tym zasługa przyjaciela ekipy i producenta Nigela Goodricha), ale nie wnoszą za bardzo nic nowego w dotychczasowy dorobek muzyczny chłopaków z Oxfordu. Jest dużo smyczków, co zapewne jest wynikiem fascynacji Jonny’ego muzyką klasyczną i jego kolaboracji z Pendereckim chociażby. Znacznie mniej gitar niż na „Hail to the Thief”, elektroniki bardzo niewiele, w przeciwieństwie do poprzedniego „The King of Limbs”. Dużo sampli wokali Thoma, jak dawniej na „Kid A”. Ale nie ma tu zupełnie nowej jakości.
I trzy tygodnie biłem się z myślami. Obiektywnie, ten album przez wielu uznany został za kiepski lub średni, ale ja z tą oceną nie potrafiłem się pogodzić. Szukałem drugiego dna, które sprawi, że nie będę rozczarowany tak wielkim i przecież wyczekiwanym dziełem. I wtedy skoncentrowałem się na warstwie lirycznej „Moon Shaped Pool”.
I znowu, nie ma tu nic przełomowego, a żeby zrozumieć w pełni znaczenie wielu słów należy mieć na uwadze, że rok temu Yorke rozstał się z żoną, Rachel Owen, po 23 latach związku. Dostrzegając to zauważyć można jak wielki ładunek emocji kryje się pod każdym wersem każdego utworu. Niemal każdego, bo kilka traktuje też o problemach świata i naszej cywilizacji („Burn the Witch” czy „The Numbers”), lecz każda jest niemal zapisem samotności, cierpienia, nadziei, straty, którą mocno przeżywa Yorke.
„Half of my life”
Weźmy na przykład najlepszą kompozycję z całego albumu, „Daydreaming”. Traktuje o marzycielach, którzy wybierają świat swoich wyobrażeń i fantazji od realnego i namacalnego świata wokół nas. I jakie to niszczące dla wszystkich. A całość kończy się samplami głosu Yorke’a, które są zwolnionym i zagranym od tyłu „Half of my life” – a pół życia stracił właśnie Thom po rozstaniu z Rachel.
Te drobne smaczki, niewidoczne i niesłyszalne przy wielu pierwszych odsłuchach naznaczają większość utworów na „Moon Shaped Pool”, wszystko można odnieść do smutku i tęsknoty wokalisty za utraconą miłością, utraconym dużym kawałkiem życia, utraconą wiarą w wieczną miłość. I właśnie w tym tkwi piękno tej płyty. Przynajmniej dla mnie, ponieważ wiele tych refleksji autora podzielam i podobny do niego ból przeżywałem. To album, z którym znowu potrafię się utożsamić, podobnie jak „In Rainbows”.
„Moon Shaped Pool” to bardzo nierówny muzycznie twór, który może rozczarować wielu słuchaczy po kilku pierwszych odsłuchach. W czasach, kiedy muzyka jest jedynie tłem naszego życia i nie poświęcamy jej pełni uwagi, piękno wszelkich dzieł może nam gdzieś zniknąć. Dziewiąty album zyskuje dopiero kiedy poświęcimy mu pełnię swojej uwagi, spojrzymy na sytuację zespołu i jego lidera z szerszej perspektywy. Wsłuchamy się w słowa poszczególnych utworów. Wtedy tegoroczne dziecko Radiohead staje się dla nas albumem kompletnym. Nie idealnym, nierównym, ale kompletnym. I pięknym.