Zeszłoroczna edycja festiwalu Up To Date sprawiła, że kolejna do mojego kalendarza trafiła z miejsca i pewnie szybko z niego nie wyleci w kolejnych latach. Jednak w tym roku było zupełnie inaczej.
Jeśli czytaliście moją zapowiedź sprzed kilku tygodni to pewnie pamiętacie które elementy tej imprezy najbardziej przypadły mi do gustu: postindustrialna lokalizacja, kameralny klimat całości oraz wyczuwalną w powietrzu „przyjaźń i miłość”. Cóż, w tym roku zbyt wiele tego uświadczyć się nie dało. No, ale po kolei.
Pałacowy Salon Ambientu
Zbierałem szczękę z ziemi, kiedy na tydzień przed wydarzeniem ogłoszono, iż imprezę rozpocznie się w Pałacu Branickich, jednej z głównych wizytówek Białegostoku. Muzyka elektroniczna rzadko flirtuje z barokowymi przestrzeniami, co wydawało się jednocześnie ciekawe i ryzykowne. Okazało się strzałem w dziesiątkę. Muzyka ambientowa to kunsztowna konsumpcja głębi wszelakich dźwięków, a więc barokowe wnętrza świetnie uzupełniły swym majestatem odbiór muzyki Michała Wolskiego, Dana Vicente i Noordwijka. To było niesamowite wrażenie – leżeć na dywanie, patrzeć na wytworny sufit czy obrazy na ścianach i chłonąć ciekawe dźwięki. Zaskakująco dobrze zaprezentował się Dan Vicente (czyli drugi projekt Acronyma), który momentami obfitował w mocniejsze i nie do końca ambientowe dźwięki.
Stadion Miejski – impreza miejska
Po pałacowej uczcie nadszedł czas zmierzyć z moimi największymi obawami wobec festiwalu, a więc jego nową lokalizacją na białostockim Stadionie Miejskim. Sam stadion był spoko i niczym nie zaskoczył – typowo piłkarski obiekt. Byłem jednak ciekaw jak sprawdzi się organizacja w jego obrębie (parking podziemny i przyległy, zadaszony obszar wokół obiektu). A także, co chyba najważniejsze – nagłośnienie scen w surowej, betonowej przestrzeni.
I początkowo przeżywałem głębokie rozczarowanie. Ta magia, ten rodzinny urok kameralności gdzieś zniknął w odmętach miejskości. Ludzi też zrobiło się jakby więcej, przestrzeń do przejścia również się powiększyła (a właściwie wydłużyła po łuku stadionu), zrobiło się bardziej komercyjnie (w znaczeniu – jakoś więcej stoisko)… Nijak nie wpasowywało mi się to w to, jaki Up To Date zapamiętałem z roku ubiegłego. Skromna liczba toi toiów powodowała nawet dwudziestominutowe kolejki do toalety. Przez pierwszych kilka godzin towarzyszył mi spory grymas na i tak już krzywej twarzy. Doszło nawet do tego, że znajomi, których zachęcałem do udziału w imprezie zwracali mi uwagę: „ej, mówiłeś, że jest inaczej”.
Bo było inaczej, ale to nie znaczy, że gorzej.
Bo przecież każdy festiwal przecież musi się rozwijać, a to oznacza: ściągać więcej osób (swoją drogą, darmowe wejście dla osób powyżej 50. roku życia to świetny pomysł!), zajmować większy obszar, otwierać się na kolejnych partnerów (i robić to z głową!), ryzykować i próbować zachować jednocześnie swój muzyczny profil. I jeśli pod tym kątem ocenić Up To Date Festival, to muszę przyklasnąć Jędrzejowi i całemu zespołowi. Bo udało im się spełnić wszystkie powyższe warunki. Były pewne niedociągnięcia, ale to ryzyko zawodowe wkalkulowane w organizację imprez na taką skalę.
Po kilku gorszych godzinach, szukaniu znajomych, rozmowach z nimi, zwiedzania lokalizacji mogłem wreszcie skupić się na tym, co na każdym festiwalu jest najważniejsze – muzyce. A ta wynagrodziła wszystko. I nagłośnienie. Moje obawy o akustykę surowej, betonowej przestrzeni zostały rozwiane momentalnie po wkroczeniu na scenę Technosoul, gdzie wytchnienia sprzętowi nagłośnieniowemu nie dawał już I-F. Ściany parkingów zostały wytłumione ciemnymi płachtami, a dźwięk płynący z Funktion-One, uważanego za najlepsze nagłośnienie klubowe, był doskonale zbalansowany.
Przy świetnej muzyce wszystkie niedociągnięcia schodzą na drugi plan.
I co prawda, mógłbym narzekać na niezbyt udany podział wykonawców na oba dni (słabszy piątek i mocarna sobota), ale… To tylko moja opinia, bo dla wielu było wręcz na odwrót. To wszystko wynika z indywidualnych preferencji każdego odbiorcy. Cóż, po prostu tak wyszło, że większość czasu spędziłem na scenie Technosoul, gdzie pierwszego dnia zachwyciły mnie jedynie występy Legowelta i Rommeka (pozostałe również dobre, ale bez opadu szczęki). Natomiast drugiego wkroczyłem pod scenę tuż po 21, kiedy zaczynał Błażej Malinowski, a uciekłem przed 7, kiedy finiszowali Dtekk z „Esiem”.
Tylko na kilka chwil opuszczałem tę scenę, bo taka kumulacja muzycznej doskonałości w tak krótkim czasie w jednej przestrzeni zdarzyła się chyba pierwszy raz w moim, niekrótkim przecież, festiwalowym życiu. Jedynie potrzeba skorzystania z toalety, napicia się piwa (props za to, że było ich kilka rodzajów w tym moje ulubione „korpopiwo” Książęce Ciemne, za którego reklamę tutaj mi nie zapłacili), zapalenia papierosa lub… Spoczynku nieco dalej od sceny. Drugiego dnia już pod koniec zaczynało brakować sił do skakania, zwłaszcza, że nie było czasu na dłuższe przerwy.
Tak jak się spodziewałem, najlepsze wrażenie zrobili na mnie Architectural (także jako Reeko), Phase Fatale, Evigt Morker, The Gods Planet, a to co zrobił Acronym zapadnie mi w pamięci na długo. Tak kunsztownego i doskonale skonstruowanego live actu chyba w życiu nie słyszałem. Ten chłopak to czyste złoto, prawdziwy Ibrahimović muzyki (czyli wizytówka Szwecji w swojej dziedzinie). Świetne show zrobił również Vatican Shadow, który był jednym z niewielu artystów, którzy próbowali złapać większy kontakt z publiką – pozostali starają się utrzymać kontakt jedynie ze swoim sprzętem. Tym muzycznym.
Nie samym techno festiwal stoi…?
A co na innych scenach? Szczerze – nie mam pojęcia. Nie byłem. Za dużo dobra było na Technosoul, choć takich Luke’a Viberta czy Falty DL chciałem zobaczyć od wielu lat. Ale to festiwal – nigdy nie zobaczysz wszystkiego. Zaufam jednak opinii znajomych, którzy twierdzą, że wiele występów wypadło bardzo dobrze. Warto ufać znajomym. No cóż, wygląda jednak na to, że Up To Date stał dla mnie samym techno. Trudno. YORO (you only rave once).
Jak mógłbym więc podsumować Up To Date Festival w roku 2016? Początkowe rozczarowanie i kilka drobnych niedociągnięć organizacyjnych zostało przykrytych doskonałą warstwą muzyczną. Festiwal zmienił nieco charakter, ewoluował, ale nadal zapewniał wiele dobrych wrażeń i pozytywnych emocji. Widok starszych osób z uśmiechem na twarzy podziwiających młodzież skaczącą do niezrozumiałej dla nich muzyki wywoływał duże ciepło na moim serduszku (a ciepło było potrzebne, bo ogólnie było dość zimno, a wódki pod ręką nie miałem, bo jej nie pijam za bardzo). Z Białegostoku wróciłem z przekonaniem, że wrócę do niego za rok.
A ty?
Więcej zdjęć pojawi się na stronie WixMag na Facebooku, więc daj lajeczka już teraz.