To smutne, że często doskonałe filmy są pomijane przez polskich dystrybutorów w swoich kalendarzach. I tak oto, zupełnie bez oczekiwań, zacząłem oglądać dzisiaj „Kill The Messenger”.
Przyciągnął mnie temat poruszany w filmie: lata 80-te, CIA, Reagan, ruch Contras w Nikaragui, czyli rzeczy, które opisywałem w swojej pracy magisterskiej. Co z tego, że ją napisałem, by ostatecznie nie obronić (nadal ją chętnie komuś sprzedam), ale ta tematyka mnie zawsze pociągała. Szpiedzy, walka z Imperium Zła, jak komunizm określał Ronald Reagan. Dałem filmowi szansę.
Akcja rozgrywa się już w połowie lat 90-tych, dekadę po wojnie w Nikaragui, kiedy lokalny, ambitny dziennikarz Gary Weber (w tej roli Jeremy Renner) odkrywa fakty dyskredytujące amerykański rząd i postanawia je dokładnie opisać na łamach nikomu nieznanego lokalnego dziennika. Więcej pisać o fabule nie muszę.
Sam w sobie film jest nierówny. Pierwsza połowa jest doskonała, trzyma w napięciu, gdy Weber odkrywa kolejne tajemnice handlu narkotykami przez CIA. Dość szybko dochodzi do punktu kulminacyjnego i… Zaczyna się druga połowa filmu. Nieco nudniejsza, skupiona wyłącznie na samym dziennikarzu, który mierzyć musi się z konsekwencjami swojego artykułu. Brak tu zwrotów akcji, większego napięcia, mocniejszego akcentu.
I wtedy film się kończy, a jak każdy oparty na faktach (zgadza się), finalne sekwencje to kilka faktów o następstwach i dalszej karierze dziennikarza oraz materiały archiwalne. Przypomnienie, że ten film dotyczy prawdziwej osoby oraz jak potoczyły się jej losy wybudziły mnie z uśpienia i mocno walnęły w łeb.
A że mój łeb jest mocno skażony blogosferą, zacząłem się zastanawiać, jak potoczyły by się losy bohatera, gdyby w jego czasach istniała blogosfera i mógłby omijać wpływy wydawców, którzy go ograniczali. Cóż, zobaczcie ten film, ciekaw jestem co wam przyjdzie do głowy. W kinach nie mieliśmy okazji go widzieć, ale niedawno miejsce miała premiera DVD.