Dawniej recenzje premier filmowych publikowane w prasie były nam bardzo potrzebne, ale dziś chyba całkowicie zmieniła się rola opinii, z którymi się stykamy.
Sami pewnie zauważyliście, że od kilku miesięcy częściej piszę o filmach. Cóż, lubię kino, choć znawcą nie jestem, więc często, choć nie zawsze, lubię się podzielić tym, co myślę o nowych produkcjach. Niedawno prowadziłem z czytelnikami dyskusję na temat tego czy te recenzje są potrzebne. Wniosek jest jeden: nie są potrzebne do podjęcia decyzji o pójściu do kina.
I to trochę dziwne, bo przecież do tego służyły one przez wiele lat. Mając ograniczony dostęp do opinii i informacji potrzebowaliśmy drogowskazów, które powiedzą nam czy nasze pieniądze zostaną wydane rozsądnie. Nie mieliśmy YouTube’a z wieloma trailerami. Mieliśmy prasę, a w niej wybitnych krytyków filmowych, którzy znali się na rzeczy i potrafili dużo powiedzieć o filmie.
Dziś jest jednak inaczej. Fabułę filmu często poznajemy już w zwiastunie, filmy krzyczą do nas nie tylko z plakatów w kinach i na ulicach, ale i w mediach społecznościowych. Czyli w miejscu, gdzie spędzamy dużo czasu. A to obserwujemy profil aktora, który serwuje nam informacje o nadchodzącej premierze, a to nasz znajomy poszedł do kina i w kilku zdaniach podzielił się swoją opinią. Albo jeszcze nasz ulubiony bloger „lifestyle’owy” postanowił dorzucić do debaty o nowym filmie swoje grosze.
Informacji o filmach dociera do nas więcej, i to niekoniecznie od krytyków filmowych. Decyzję o pójściu do kina podejmujemy bardzo często zanim zetkniemy się z jakąkolwiek opinią. Toteż i wpływ recenzji na zakup biletu maleje. Zdarza się czasem, że dopływające do nas negatywne opinie wpłyną na naszą decyzję, ale częściej chcemy się przekonać czy dana osoba miała rację.
Ja recenzji filmowych przed seansem nie czytam od kilkunastu lat. Dlaczego? Bo lubię iść do kina z jak najmniejszym bagażem oczekiwań. Nie lubię się negatywnie rozczarowywać, a wielokrotnie bywało tak, że pod wpływem świetnych recenzji szedłem do kina, gdzie czekał na mnie głęboki zawód. Nawet zwiastunów na YouTube staram się unikać, lecz czasem jest ciężko. Zapoznanie się z jakąkolwiek opinią przed seansem uprzedza mnie do filmu. I nie mam tu na myśli negatywnego podejścia, a po prostu sam fakt znajomości opinii, która sprawia, że mój mózg wie mniej więcej czego oczekiwać.
Po co więc piszę recenzję? Bo… Sam je czytam! Zaskoczeni? Przecież dopiero co napisałem, że ich nie czytam. Ale w tym zdaniu były również dwa istotne słowa: przed seansem. I tu dochodzimy do puenty całego tekstu. Wydaje mi się bowiem, że nie jestem w tym odosobniony. Lubię skonfrontować swoją opinię z recenzjami znajomych czy autorów, których czytam lub oglądam.
Do kina jeżdżę na Sadybę do Cinema City, a to niemal godzina podróży w jedną stronę i to bardzo fajny czas na przemyślenie danej produkcji, wyklarowanie własnych wniosków i porównania ich z innymi. Kilka dni temu, wracając ze „Spectre” (moja recenzja tutaj) 15 minut myślałem o filmie, notowałem w telefonie, a potem odpaliłem recenzję Sfilmowanych. Następnie miażdżącą krytykę Jasona Hunta. Część swoich opinii przemyślałem, zweryfikowałem, ale jednak – utwierdziłem się też w swoich poglądach na obraz o Bondzie.
I chyba do tego właśnie służą nam dzisiaj recenzje. Nie do podejmowania decyzji o zakupie biletu do kina, a właśnie do porównywania swoich opinii oraz dyskusji o danym obrazie. Taki sam był efekt niedawnej rozmowy z wami na ten temat. Okazało się, że nie potrzebujecie moich recenzji filmowych tuż przed premierą czy w jej dniu, ale spokojnie może pojawić się ona kilka dni po premierze. Bo na film pójdziecie tak czy siak, ale chętnie się dowiecie co ja myślałem po seansie. I to jest fajne w Internecie – rozmawianie. :)
PS. Dlatego za kilka dni recenzja Steve’a Jobsa, a kilka dni później tekst o tajemniczym filmowym projekcie z Polski… Będzie też konkurs. :)