„Najsłabszy z Bondów.” „Słaby film.” „Bolesne rozczarowanie”. Od kilku dni widzę jak znajomi oceniają najnowszą odsłonę przygód agenta 007 i jest to festiwal rozczarowania. A ja, uważam, że to dobry film.
Owszem, nie jest to kino na poziomie „Casino Royale”, który nadal jest najlepszym filmem z Bondem w XXI wieku, ale jest to wciąż naprawdę kawał dobrej produkcji. Choć zdecydowanie nierównej.
Dużo krytycznych opinii skupiało się bardzo na poziomie realizmu „Spectre”. Jednak seria o przygodach Jamesa Bonda zawdzięcza swój fenomen w znacznej mierze właśnie oderwaniu od rzeczywistości. Serio oczekujecie w tych produkcjach realizmu? Gdyby agent 007 miał być całkowicie realistyczny musiałby zamienić Astona Martina DB10 na Citroena Berlingo, który pomieściłby na pace wszystkie jego szykowne kreacje. Idealnie wyprasowane, odebrane prosto z pralni. Bond potrafi w ciągu jednego dnia przybrać nawet trzy garnitury. A DB10 ma jedynie 300-litrowy bagażnik.
Również sekwencje akcji są oderwane od rzeczywistości: 007 potrafi sterować samolotem bez skrzydeł, uciec (kilkukrotnie) z walących się budynków czy wykonać wiele popisów kaskaderskich, których zwykli ludzie raczej nie daliby rady wykonać. No ale hej, to James Bond. Na tym polega jego fenomen od wielu lat. Za to go kochamy, nie?
Scenariusz „Spectre” nie jest jakimś wielkim dziełem sztuki, jest co najwyżej poprawny. Pierwsza połowa filmu wydaje się naprawdę świetna, jednak potem znacznie obniża loty. Nie ma spektakularnych zwrotów akcji, wszystko daje się łatwo przewidzieć, Bond krąży od jednej do drugiej kliszy. Brakuje jakichś dramatycznych niespodzianek, rozwiązań, które szczękę opuszczą na ziemię.
Mimo wszystko, trzyma się to wszystko kupy i mamy to, co fani Bonda lubią: dużo pięknych lokalizacji, piękne kobiety, pościgi i sceny walki w mocno ekstremalnych warunkach. Mnie to nie przeszkadza, w końcu za to uwielbiam tę serię.
Jednocześnie, cały film jest naszpikowany smaczkami, które dostrzegą najzagorzalsi miłośnicy postaci wykreowanej przez Iana Fleminga. „Spectre” to świetna klamra zamykająca dotychczasowe produkcje z Danielem Craigiem jako Bondem, pełna nawiązań do trzech poprzednich filmów. Jednak scenarzyści poszli krok dalej, składając hołd także starszym filmom. Już same lokacje przywodziły na myśl wiele produkcji z Connerym czy Moorem. Na szczęście, inspirację „Moonrakerem” sobie odpuścili. I tak film jest nieco przydługi.
Jest jeszcze jedna kwestia, na którą chyba nikt nie zwrócił jeszcze uwagi: cały film zdaje się zadawać widzowi jedno arcyważne pytanie. Czy James Bond nie jest już reliktem przeszłości? Czy pięknie ubrany, pociągający kobiety, jeżdżący szybką furą agent dzierżący w ręku Walthera ma szansę ocalić świat? Te czasy już chyba minęły. Gdyby postać agenta 007 miała powstać w XXI wieku, byłby to zapewne pryszczaty, garbaty chłopiec w okularach siedzący przed komputerem i wpisującym kolejne linijki kodu w swoim, hehe, trojanie, który obali wielkie, złe korporacje. A jak trzeba kogoś strzelić to zrobi to sterując dronem. Taki trochę Mr Robot. Jeden podstarzały koleś z paroma nabojami nic w dzisiejszych czasach by nie wskórał. Te czasy minęły. Czy film odpowiada na to pytanie? Poniekąd owszem, ale to romantyczna fikcja, która nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale to Bond, więc go kochamy.
Informacja o tym, że uwielbiany po filmach Tarantino Christoph Waltz wcieli się w rolę głównego antagonisty naszego bohatera wiele po sobie obiecywała. Tutaj również mamy nawiązanie do dawnych filmów (takie cudowne!), jednak kiedy już bliżej obcujemy z postacią zagraną przez Waltza… Przychodzi srogie rozczarowanie. Oczywiście, ciężko oczekiwać kreacji na poziomie Hansa Landy z „Bękartów Wojny”, ponieważ to zupełnie inny gatunek filmu, jednak wielki talent tego aktora jest wyraźnie zmarnowany. Niestety, nasz wróg numer jeden okazuje się kolejnym nijakim zbirem, który mógłby zostać zagrany równie dobrze przez wielu innych aktorów.
Mówiłem już, że kocham master shoty? Tak, choćby niedawno, recenzując serial „Narcos”. I wyobraźcie sobie jak wielkie i pełne nadziei były moje oczy po sekwencji otwierającej film, która została właśnie w ten sposób zrealizowana. Niespełna pięć minut bez cięcia. Chyba najlepsza pierwsza scena w historii filmów o Bondzie. Później jednak było coraz gorzej. Zabrakło tych wysmakowanych ujęć ze „Skyfall”, który wręcz oczarował wizualnie. „Spectre” nie jest złe, twórcy fajnie grali paletą barw, jednak momentami fajny widok był bardziej zasługą ładnych lokalizacji niż pracy kamery. Zwłaszcza sekwencje walki były nieco zbyt dynamiczne i na wielkim ekranie IMAXa, choć wyglądały widowiskowo, przyprawiały mnie o oczopląs. Ale wciąż jest to ładny dla oka film.
Jak widzicie, podzielam część krytyki, jednak nie ze wszystkim się zgadzam. „Spectre” to nadal bardzo dobry film, choć „tylko” dobry jak na tę serię. Wielka miłość Bonda zagrana przez Lea Seydoux jest może kiepsko napisana, ale absolutnie piękna. Nie tak elektryzująca jak Eva Green, ale naturalnie urocza. A rzadko podobają mi się blondynki. Mamy kilka klisz, mamy ciekawe sekwencje akcji, mamy fajne nawiązania do wielu starszych filmów. Tylko ten scenariusz… Cóż, gdybym oceniał pierwszą część filmu, byłoby to mocne 9/10 (zwłaszcza za sekwencję otwarcia), druga jednak jest znacznie słabsza, takie 5/10. Mimo wszystko warto pójść do kina, moja ocena to średnia za obie połowy filmu: