Nie mam dobrych wspomnień z poprzednim kinowym seansem filmu Jima Jarmuscha. Wracając z „Patersona” złamałem sobie rękę. Dlatego przed kolejnym filmem zrobiłem sobie kuku w nogę na wszelki wypadek nieco wcześniej.
I to od razu takie kuku, które pozwoliłoby mi w „Truposze nie umierają” zagrać jedną z ról – kuśtykającego truposza. Ale interpretacja inwazji zombie w wykonaniu Jarmuscha to kino dość nietypowe. Nie mamy bowiem do czynienia z kinem akcji, co pewnie zaskoczyło ekipę trzech Sebiksów na moim seansie, którzy salę kinową opuścili po niespełna godzinie. To jest bardziej pastisz gatunku, samoświadoma komedia, która rozkręca się bardzo powoli i nie każdemu przypadnie do gustu.
Ciężko porównywać tę produkcję do innych dzieł Jarmuscha czy nawet innych filmów o zombie. Mija dobre pół godziny zanim zombie się w ogóle w filmie pojawią. Zaś przyczyna powstania martwych z grobu jest na tyle ciekawa i nieoczywista, że stanowi bardzo ciekawy punkt wyjścia. Osią całości jest historia kilku grup bohaterów, którzy stanowią ciekawy miks różnych stereotypów. I to właśnie na relacjach między tymi bohaterami, a także świetnych dialogach film ten jest zbudowany.
Dialogi nie są ani wyjątkowo błyskotliwe, ani śmieszne wprost. Jednak sposób, w jaki są rozegrane i drobne subtelności oraz konteksty, które pokrywają, sprawiają, że jest w nich coś błyskotliwego i magicznego. A mamy do czynienia z naprawdę skrajnie zarysowanymi postaciami, dlatego interakcje pomiędzy nimi są naprawdę ciekawe i potrafią rozbawić. Pewnie dlatego reżyser poświęcił sporo czasu na ich zbudowanie zanim pojawią się truposze. Niestety, z racji zbyt wielu bohaterów otrzymujemy też parę postaci, które niewiele wnoszą do całości i można by pominąć, by skupić się na pozostałych. Na szczęście, tego sama historia jest pełna groteskowych wydarzeń i nieoczekiwanych zwrotów, co napełnia czarę absurdu dość prędko. Mamy także łamanie czwartej ściany i to w dość nietypowy sposób. Niestety, nie każdy będzie w stanie „wejść” w ten styl narracji i część osób może zostać szybko zniechęcona do dalszego seansu. Tę formę albo się kupi albo nie. Jak to często z Jarmuschem i jego dziełami bywa.
W „Truposze nie umierają” mamy też do czynienia z plejadą wspaniałych aktorów. I szkoda jedynie, że część z nich obserwujemy na ekranie bardzo krótko. Najwięcej czasu spędzamy z Billem Murrayem i Adamem Driverem, których postaci i relacja między nimi są rewelacyjne. A są przecież równie doskonali Steve Buscemi, Tilda Swinton, Selena Gomez i najlepszy Iggy Pop. I wielu innych.
Jim Jarmusch potrafił nadać trochę świeżości tak nieświeżej materii jaką są zombiaki. W oparciu o fantastyczny duet głównych bohaterów zbudował świetną komedię, która bawi się niuansami, dialogami i stanowi jednocześnie komentarz do problemów współczesnego świata: ekologii, konsumpcjonizmu czy relacji społecznych. Multum postaci sprawia, że mamy do czynienia z paroma dobrymi kreacjami, ale i kilkoma zbędnymi bohaterami, którym życzymy bycia kolacją dla zombiaków czym prędzej. Niemniej jednak, mamy do czynienia z inteligentną komedią, która powoli brnie do przodu przez opary absurdu, dekapitacji i niezrozumiałych wydarzeń.