Przez większość mojego życia coś mnie drapali po sumieniu. Kiedyś nawet skrytykował mnie za to publicznie Konrad Kruczkowski, dawniej autor bloga Halo Ziemia, który w temacie sumienia i etyki był dla mnie jednym z autorytetow. Skrytykował mnie za to, że nie czytam książek. I te słowa mocno mi zapadły w pamięć.
Bo wiecie, jeśli w coś wierzycie, a ja wierzyłem, że jestem w miarę inteligentny, oczytany oraz dobry ze mnie człowiek, w swojej wierze macie autorytety. Tak jak autorytetem dla wierzących katolików jest na przykład Jezus. No i kiedy ten autorytet was skrytykuje to to boli. Mniej lub bardziej, ale boli. Swoją drogą, ciekaw jestem jak długiej reprymendy udzieliłby dziś Jezus wielu „wierzącym”, którzy pozbawiają innych praw człowieka, wolnej woli i jakiejkolwiek godności. Szkoda, że gość już nie żyje, może wielu by przemówił do rozsądku.
Ale tak, niewiele w swoim życiu książek przeczytałem. Zaniżałem od młodości statystyki czytelnictwa w Polsce. I wiesz co? Nie było mi w ogóle wstyd. Gdzieś tam trochę tego żałowałem, trochę mnie to w sumienie uwierało, ale generalnie nie na tyle, by cokolwiek z tym zrobić. Nie chciałem czytać książek, znajdowałem masę ciekawszych zajęć. Kino, seriale, futbol, podróżowanie, gry wideo, przyjaciele, imprezy i… Czytanie. Bo ja całe życie bardzo dużo czytałem. Sęk w tym, że nie czytałem książek. I pewnie dlatego nie czułem się z tym specjalnie źle.
A wychowałem się w domu, w którym książki traktowane są niemal jak świętości. Moja mama czyta dziesiątki książek rocznie. Mój tata również poświęca wiele czasu na czytanie, głównie tych poświęconych historii. Moja babcia również chłonie masę książek. I wszyscy zawsze mnie zachęcali do tego samego, a ja, jak na złość, nigdy nie potrafiłem do książek się przekonać. I jasne, podsuwali mi czasem coś, co pochłonąłem z miejsca w całości, jak choćby większość twórczości Tolkiena. Ale po domknięciu jej lekturą „Silmarillion” nie miałem ochoty eksplorować dalej. Potrafiłem pochłonąć prędko kolejne części „Harry’ego Pottera” w parę dni, kiedy już babcia łaskawie przekazała nową część po premierze (zawsze była pierwsza w kolejce). Ale nie chciałem sięgać po inne tytuły. Raz nawet sięgnąłem w dość młodym wieku, po Kinga, dokładnie „Smętarz dla zwierzaków”. No i też przeczytałem prędko, ale jednak potem sceny z tej książki śniły mi się po nocach. Okres gimnazjum to chyba nie był najlepszy wiek na prozę Kinga. Dlatego zacząłem czytać „To”, ale szybko porzuciłem. Wracałem do swoich ulubionych zajęć. I czytania prasy.
Pewnie sporą szkodę wyrządziły mi lektury szkolne. Przeczytałem pewnie nawet mniej niż połowę obowiązkowych lektur. Niemal każda mnie nudziła śmiertelnie, emanowała treściami dla mnie niezrozumiałymi, archaicznymi i zbędnymi. Zamiast zachęcać do czytania jedynie mnie od niego odpychały. Właściwie tylko „Kordiana” i „Lalkę” przeczytałem z większą uwagą i ochotą. Do dziś nie wiem dlaczego.
Ja w ogóle dość szybko dojrzewałem emocjonalnie i prostota mnie nudziła. Kiedy chłopaki z klasy kupowali „Bravo Sport” z plakatami i obrazkami, ja zaczytywałem się w „Piłce Nożnej” z felietonami, wywiadami i pogłębionym analizami w piłce nożnej. Albo czytałem „Auto Świat” z testami najnowszych samochodów i potrafiłem doradzać babci zakup nowego samochodu, bo znałem większość parametrów. A kiedy wraz z innymi kolegami z klasy kupowaliśmy „CD-Action” to inni głównie kupowali dla darmowych gier i dem, a ja dla recenzji, analiz rynkowych i sekcji Action Redaction, która kształtowała stopniowo moje poczucie humoru. Lubiłem wnikać głębiej w temat.
I zemściło się to na mnie na maturze. W liceum naprawdę pokochałem historię i byłem nawet klasowym prymusem. Okej, jednym z trzech, bo miałem dwóch gości nie do przeskoczenia. Ale lubiłem to, czytałem podręczniki na wiele rozdziałów do przodu. A ucząc się do matury z historii uznałem, że szkoda mi czasu na czytanie podręczników i wszelkich Vademeców do egzaminu dojrzałości. Sięgnąłem po podręczniki dla studentów historii, tysiącstronicowa książki Normana Daviesa i pokochałem poszerzanie całej szkolnej wiedzy. I szybko się to na mnie zemściło, z matury miałem tylko 46%, co popsuło mi papiery na studia. NIestety, czytanie tych książek bardzo poszerzyło moje horyzonty, pozwoliło mi zrozumieć historię oraz ciągi przyczynowo-skutkowe, ale zupełnie nie wpisywało się to w maturalny klucz. Chciałem za dobrze, wyszło fatalnie. Podejrzewam, że to podświadomie mocno zadziałało na moją relację z książkami. Choć na studiach wciąż czytałem podręczniki, to już bardziej w formie przykrego obowiązku.
W międzyczasie, od liceum czytałem sporo prasy, także publicystycznej, a także wchodzący coraz mocniej w moje życie – Internet. Serwisy tematyczne o stosunkach międzynarodowych, historii, sporcie, grach komputerowych. A jeśli brakowało odpowiednich treści w polskich mediach to bez problemu sięgałem po zagraniczne, choć także wciąż raczkujące w Internecie. Tworzyłem też swoje pierwsze blogi i serwisy internetowe. Miałem cały czas do czynienia z czytaniem i pisaniem.
I tak mi zostało do dziś. A raczej – do niedawna. Bo wciąż chłonę masę Internetu. Wyczekuję tych weekendowych chwil, kiedy będę mógł poświęcić pół godziny na lekturę newslettera Outriders Brief. Kiedy zajrzę do aplikacji Pocket nadrobić artykuły, reporaże i opracowania zapisane do przeczytania na później w trakcie ostatniego tygodnia. Na bieżąco czytam parę innych newsletterów, blogów, serwisów (każdy dzień zaczynam od prasówki na temat FC Barcelony). A od kiedy kupiłem na początku roku iPada to czytam jeszcze więcej – sięgam po Magazyn Pismo, ściągam branżowe raporty, które pomagają mi zawodowo. Ja naprawdę sporo czasu każdego dnia poświęcam na czytanie!
Jakiś czas temu bardzo dobry kolega skomplementował mój styl pisania, z maili, prezentacji dla klientów czy mojego bloga. Że mam dobre pióro, rozpoznawalny styl pisania. Na koniec uznał, że muszę czytać dużo książek. A mnie się zrobiło głupio, bo wówczas ostatnią książką jaką przeczytałem w całości było „World War Z”, a miało to miejsce trzy lata przed tą rozmową. Zrobiło mi się głupio. Odpowiedziałem „to że nie czytam książek, nie znaczy, że nie jestem oczytany”. Bo to była prawda. Czasem było mi głupio, kiedy byłem pytany o to co czytam lub przeczytałem ostatnio. „Yyyyy, świetny reportaż na temat systemowego rasizmu w USA oraz o tym jak powstawały łańcuchy Kaukazu”. A gdy dopytam mnie w jakiej książce o tym czytałem to musiałem odpowiedzieć „Yyyy, na Outriders i na WIkipedii”.
I coś się zmieniło w ostatnim czasie. Nie wiem co. Może przekroczyłem tę dopuszczalną normę wewnętrznego wstydu przed samym sobą, że książek nie czytam, a mam przecież kilka rozpoczętych i były fajne. I postanowiłem ruszyć z tą kupką wstydu zbieraną przez całe życie. Dokończyłem świetną serię reportaży o tym jaki wpływ ma futbol na najbiedniejszych ludzi na świecie. I nie chodzi o historie „dzięki piłce wyrwał się z biedy”, a bardziej „petrodolary budują mocarstwowe kluby, a w Katarze łamią prawa człowieka”. Poruszający temat i udało mi się dotrzeć do końca. Swoją drogą – „Klub Miliarderów”, James Montague.
Zanim ruszyłem z kolejną książką postanowiłem pokupować parę kolejnych. Dostałem kolejne w prezentach urodzinowych. I nagle zrobiła się z tego naprawdę niezła wieża. Co tylko mnie zmotywowało do dalszego czytania. Właśnie skończyłem autobiografię Svena Marquardta, legendarnego bramkarza klubu techno Berghain w Berlinie. I nie była to książka i techno, a bardziej o Berlinie i jego transformacji z miasta podzielonego murem do miejsca, w którym chcę zamieszkać. A teraz ruszyłem z czymś na co mocno sobie ostrzę oczka – „Mindf*ck”. Reportaże, opowieści z ciekawych dla mnie dziedzin życia – to mnie pociąga. Raczej nie będę sięgać po literaturę piękną.
I chcę chłonąć więcej i więcej. Pierwszy raz w życiu mam taki zapał do czytania książek. I to nie dlatego, że się nudzę. Pandemia wcale nie sprawiła, że czasu wolnego mam w życiu więcej. Mam go mniej. Ograniczyłem mocno oglądanie filmów i seriali (trochę chlip, ale jednak to świadoma decyzja, której nie żałuję). Oglądam więcej meczów piłki nożnej i czytam książki (oraz niezmiennie wciąż Internet). Może po części chcę trochę mniej czasu męczyć oczy ekranami. Nawet czytanie Internetu na iPadzie to wciąż styczność z ekranem. Ale cieszę się, że tak to się u mnie potoczyło w tym roku. I niczego nie żałuję. Cieszę się, nawet jeśli to krótkotrwała zajawka. Ale nie sądzę. Kończę, bo się rozpisałem już trochę, a książki same się nie przeczytają!
A i słowa, które kiedyś w moim kierunku skierował, bodaj na Twitterze, Konrad Kruczkowski już też mnie nie bolą. A jego książka była jedną z niewielu, które w minionych latach przeczytałem.