Już jakieś pół roku bawię się Tinderem. Nie zmienił on absolutnie nic w moim życiu, ale ma on swoje praktyczne zastosowania.
Mam kolegów, dla których ta aplikacja jest już chyba najważniejszą ze wszystkich społecznościowych. Codziennie poznają nowe osoby, spotykają się i… Tak dalej. Sami wiecie. No i spoko, nic mi do tego, ale ja jakoś tego nie umiem. Dla mnie Tinder ma inne zastosowania.
Mam problemy z zasypianiem, a nie lubię marnować czasu. Od kiedy więc telefony potrafią coś więcej niż dzwonienie i pisanie SMS-ów towarzyszą mi przed zaśnięciem. Czy to czytanie Pocketa, czy pokonywanie kolejnych etapów gier, czy odkrywanie coraz starszych tweetów – zawsze robię coś, co w końcu mnie ukoi do snu.
Od jakiegoś czasu moim nowym zajęciem przed snem jest przeglądanie Tindera. Lewo, prawo, lewo, lewo, lewo, prawo, ziew, lewo, ziew, prawo, ziew, ok, można zasypiać. A rano wstaję i widzę nowy match, który mnie nawet nie cieszy.
Ponadto, Tinder dostarcza dużo ciekawego materiału do analizy z szerszej perspektywy. Czyli jak kobiety (bo tylko je obserwuję) budują swój wizerunek w tego typu aplikacji społecznościowej: zdjęcia z wakacji, imprez, ze znajomymi zdecydowanie dominują. A do mnie jakoś nie przemawiają. Chyba jestem zbyt wymagający i wybredny.
Ostatnio z ciekawości koleżanka pozwoliła mi zajrzeć w jej Tindera. Okazuje się, że faceci są pod tym względem jeszcze gorsi: co drugi koleś pokazuje zdjęcia swojej klaty. Sam za bardzo nie mam co pokazywać, ale no kaman – serio to podnosi skuteczność w tej aplikacji? Nie rozumiem kobiet, ale chyba przestaję też rozumieć własną płeć. :D
Chyba znajdę kolejne zastosowanie dla tej aplikacji. A nawet je zaraz przetestuję. Dokonam coming outu i wrzucę „moment” z linkiem do tego tekstu. Zobaczymy jaką ma ten serwis konwersję. Nie w randkach, a w kliknięciach.
Cóż, to może po prostu nie mój świat, więc ja sobie pójdę już spać. Ale najpierw policzę do snu swoje baranki.
photo credit: Lambs at Blickling Hall via photopin (license)