Zabawna rzecz, bo do napisania tego tekstu zainspirowała mnie mama, która sama od niedawna bloguje. Napisała coś w stylu swojego alfabetu muzycznego. To i ja to zrobię, a co!
Już od paru miesięcy na tym blogu znaleźć możecie coraz więcej i więcej muzyki. Wszystko dlatego, że ją kocham i pisanie o niej sprawia mi największą frajdę. Postanowiłem zatem, wzorem mamy (szanujmy rodziców, oni czasem mają rację) przygotować także swój alfabet. Pod wieloma literkami miałem baaaardzo duży dylemat, a że pewnych nazw nie mogę pominąć, to pojawi się ich kilka.
A jak Arcade Fire – spośród wielu ekip z A na początku wybieram ich, ponieważ mam wiele miłych wspomnień związanych z tym zespołem z Kanady. Dwa piękne koncerty, cudowne spacery po jesiennym Paryżu i kilka wzruszeń.
B jak Broken Social Scene – cała zabawa w alfabet polega na tym, by wymienić pierwszy zespół na daną literę jaki wpadnie do głowy. Być może mam bardziej ulubiony zespół na B, lecz to ten zawiesił się w mej głowie.
C jak Chromatics – podobnie jak wyżej, choć pewnie mam kilka lepszych zespołów na tę literkę. Jeśli podobał wam się soundtrack z filmu Drive to powinniście się z tą ekipą zapoznać.
D jak Deftones – największa miłość czasów licealnych, co tu dużo mówić. Chciałem być jak Chino Moreno już zawsze, zaś warszawski koncert z 2011 roku to jedno z przeżyć życia. Teraz słucham mało, ale kocham nadal całym sobą.
E jak Editors – początek studiów minął mi pod znakiem ich twórczości. Aż za bardzo, bo teraz rzadko po nich sięgam, a już na pewno nie po nowe albumy. Skończyli się, o czym mówiłem w jednym z odcinków Za Pięć Dwunasta.
F jak Felix da Housecat – moja przygoda z muzyką elektroniczną zaczynała się od ścieżek dźwiękowych do gier, na przykład serii Need For Speed. W jednej z części Underground trafiłem właśnie na tego pana, który do dziś widnieje na setlistach moich imprez.
G jak Gorillaz – jedna z pierwszych oryginalnych płyt w moim życiu. A następnie kolejne fajne albumy. Może nie zakotwiczyły w moim sercu jakoś bardzo głęboko, ale nic innego na G teraz mi do głowy nie przychodzi. ;)
H jak How To Destroy Angels – moje ukochane wcielenie Trenta Reznora. Kropka.
I jak Interpol – tutaj nie ma żadnych wątpliwości. Jeden z zespołów życia. Właśnie za parę dni wyda kolejną, piątą już płytę. Nie wiem czy ją pokocham, kocham na zawsze trzy pierwsze, zaś „Turn on the Bright Lights” znajduje się w moim życiowym top 10 i zajmuje wysoką pozycję.
J jak Jon Hopkins – z nim ognisty romans przeżywam od momentu koncertu w ramach festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2013. Ostatnia płyta, „Immunity”, to jedno z największych dzieł ostatnich lat. Tym bardziej wyczekuję koncertu na najbliższym FreeForm Festival.
K jak Kings of Leon – trochę wstyd mi, że to mi przychodzi na myśl jako pierwsze, ale mózgu nie oszukam. Kochałem bardzo krótko, ale bardzo mocno. Pierwsze cztery płyty, najmocniej trzecią, a reszty nawet nie słuchałem.
L jak Lamb – mam z tym zespołem masę pięknych wspomnień z roku 2011, kiedy to trzy koncerty zobaczyłem w trakcie zaledwie trzech miesięcy. To był piękny, niewinny, radosny czas mojego życia.
M jak Massive Attack – zacząłem słuchać bo byłem zakochany w wielkiej fance. Potem okazało się, że rodzice mi puszczali to za młodu, więc pokochałem jeszcze mocniej. No i wkręciłem się w trip hop na dobre. Nigdy nie puszczajcie sobie „Angel” idąc samemu nocą przez miasto. Obejrzyjcie klip i dowiedzcie się czemu. Ja mam schizę.
N jak National, The – największa miłość jaką sprzedałem mojej mamie. Sobie w sumie też, zaliczyłem już pięć ich koncertów i każdy kolejny był cudowny. Ale ten z mamą, pierwszy, w chorzowskim teatrze najlepszy. Jedyny taki w życiu. Absolutne top 10 życia.
O jak Oliver Koletzki – od niedawna coraz mocniej wsłuchuję się w techno, house i inne berlińskie klimaty, toteż Oliver jest jego silnym reprezentantem.
Q jak Queens of the Stone Age – tutaj nie mogło być nikogo innego. Czasy młodości, liceum, wiecznie żywe, co zeszłoroczny (tegoroczny także) koncert udowodnił, budząc we mnie tamtego pryszczatego licealistę. :)
P jak Portishead – pewnie znalazłbym z pięć równie dobrych zespołów, ale ten przyszedł mi do głowy jako pierwszy. Jak z Massive Attack – miałem silną fazę na trip hop, ale koncert z festiwalu Pohoda 2011 to była absolutna miazga.
R jak Radiohead – zespół życia. Po prostu. Koncert życia. Po prostu. Płyta życia (In Rainbows). Po prostu. Może i Thom nie jest najrozsądniejszy, ale i tak go kocham.
S jak Sigur Ros – najwięksi ambasadorowie Islandii jak dla mnie. Dwa piękne koncerty, z czego ten pierwszy niedługo będzie siedział już dwa lata w mojej głowie. W krakowskiej hucie było tak niesamowicie przegenialnie, że to wydaje się wręcz nieprawdopodobne.
T jak… No i mamy największy dylemat. Na pierwszy ogień Tycho – moja największa miłość tego roku. Zagra mi koncert w dniu moich urodzin. Potem Telefon Tel Aviv, zespół, który skończył się tragicznym wypadkiem, a stworzył przedtem niewyobrażalnie cudne rzeczy. A na koniec całe techno, które od paru miesięcy mnie wciąga coraz mocniej. Pozdro techno!
U jak U2 – no po prostu nic lepszego na tę literkę nie znam, a przez rodziców trochę się ich w życiu nasłuchałem. No ok, wrzuciłbym jeszcze Under Byen, islandzkie melodie. :)
V jak Vitalic – zanim popłynąłem w techno, kochałem electro. Chyba zresztą dalej kocham, skoro dla tego łysego pana jestem w stanie jechać pod koniec września do Poznania. Zaliczyłem już dwie jego imprezy. Były to jedne z lepszych wiks mojego życia. A film z jego muzyką (zgadniecie jaki?!) również dawał mocno radę.
W jak Warpaint – kocham Theresę Wayman. Tym mógłbym podsumować te dziewczyny, ale mogę przecież nadmienić także, iż tworzą piękną muzykę, wydały jedną z lepszych płyt tego roku i już trzykrotnie oczarowały mnie na żywo. A w listopadzie spędzę z nimi kolejną noc…
Z jak Zomby – może nie słuchałem go tak mocno, ale koleżka naprawdę daje radę.
X jak XX, The – jak tu ich nie kochać, zwłaszcza, że za wszystkim stoi młody przekozak Jamie, równie dobry jako DJ.
Niesamowite jak wiele zespołów, które absolutnie kocham nie znalazło się w tym zestawieniu. Takie Moderat, Boards of Canada, Joy Division, The Antlers, Bonobo, Royksopp, Moby, Deerhunter czy Nosaj Thing. Za dużo tego piękna w moim życiu. Wróć, dobrej muzyki nigdy za wiele. Jak wyglądałyby wasze zestawienia, podobnie?
photo credit: hillarywilliamtanner via photopin cc