Kiedy pierwszy raz trafiłem na Płocką plażę cztery lata temu nie spodziewałbym się, że festiwal Audioriver na stałe wpisze się w mój kalendarz kolejnych lat. A jednak, za mną czwarta edycja imprezy. Czy było warto?
Już sam rzut okiem na line-up zapowiadał na bardzo zróżnicowaną zabawę. Pozornie mogłoby się zdawać, że poprzednie lata dawały nam mocniejszy zestaw artystów, jednak to jedynie pozory. Kiedy na kilka dni przed festiwalem poznaliśmy szczegółowy timetable pewnym stało się, że czeka mnie masa biegania między scenami.
Już od przekroczenia bram imprezy zauważyć można było jedną rzecz: uczestników Audioriver 2017 jest chyba nieco więcej. Mogłoby się zdawać, że to po prostu teren festiwalu nieco się skurczył, lecz wszystko stało się jasne dwa dni po zakończeniu imprezy – w trakcie ostatniej edycji odnotowano rekordową frekwencję. Po raz pierwszy Płock z okazji tej imprezy odwiedziło ponad 30 tysięcy osób. To plasuje Audioriver w ścisłej czołówce festiwali w Polsce, ustępując jedynie imprezom takim jak Woodstock, Open’er oraz być może Orange. A dodajmy do tego fakt, że pewnie mogłoby być więcej, bo nie dla każdego starczyło karnetów – na jeden dzień przed otwarciem płockiej plaży organizatorzy oznajmili, że po raz czwarty z rzędu festiwal się wyprzedał.
Noc pierwsza
Nic więc dziwnego, że wzrost ludzi względem poprzednich edycji był odczuwalny na terenie imprezy. A ta zaczęła się od mocnego uderzenia – dotarłem na miejsce akurat na końcówkę występu Dtekka w Circus Tent. Ten występ i ten tłum zgromadzony o dość młodej godzinie potwierdził jedynie, że pierwsze miejsce spośród polskich DJ’ów w plebiscycie Muno.pl nie jest przypadkiem. Jędrzej nie dawał odpocząć uczestnikom, a dość niszowe i mroczniejsze dźwięki podawał w formie przystępnej dla każdego miłośnika elektroniki. A na koniec zostawił miłą niespodzankę w postaci najnowszego utworu Inigo Kennedy’ego. To był bardzo miły sygnał na pozostałą część festiwalu. A ten poleciał dalej w bardzo szybkim tempie.
Zwłaszcza, że chwilę po występie Dtekka pędziłem do namiotu dla prasy, gdzie musiałem się przygotować do wywiadu z Angelo Mike’m. Ten na blogu już niebawem. Niemniej jednak, przygotowania, sam wywiad i kilka rozmów po nim sprawiły, że ominęły mnie niestety występy Mount Kimbie (na szczęście niebawem kolejny koncert, w Warszawie), Artefakt oraz początek Carla Craiga. Ale tylko początek. Kiedy już dotarłem pod scenę główną otrzymałem naprawdę ładne widowisko. Projekt o nazwie Carl Craig presents Versus Synthesizer Ensemble to projekt z udziałem nie tylko uznanego amerykańskiego producenta, ale i kilku innych dobrych artystów, jak choćby Francesco Tristano. I połączenie tych elektronicznych dźwięków z muzyką analogowych instrumentów była nie tylko barwna, ale i przyjemna. Ma żałować ten, kto w tym występie nie uczestniczył.
Po nim przyszedł czas na fragment występu Enrico Sanguliano, który choć łupał ładnie, to jednak nie na tyle oryginalnie, by zostać na dłużej. Dlatego też szybko uciekłem na występ legend – The Belleville Three. Moc analogowego techno, które tworzyli na scenie Electronic Beats ciężko opisać. Świadomość obcowania z artystami, dzięki którym techno się rozpoczęło było czymś magicznym. To naprawdę był świetny, energiczny występ. Nie zostałem jednak na całość, gdyż nie wiedzieć czemu, chciałem dać szansę producentowi, którego właściwie już nie słucham.
Boys Noize, gdyż o nim właśnie mowa, to jednak moja wielka miłość sprzed lat, kiedy to wciąż pogardzałem (dziś biję się w pierś) techno, a wielbiłem electro. Sentyment we mnie wygrał, więc stawiłem się pod główną sceną i… Absolutnie tego nie żałuję. Set zaserwowany przez Alexandra Ridhę był tak mocny, szybki i ciekawy, że właśnie podczas jego występu wyszedł ze mnie demon tańca. Łączył swoje produkcje z prawdziwymi szlagierami Soulwax, The Chemichal Brothers czy też The Prodigy, nawiązując do czasów mojej młodości. Jako sentymentalna osoba nie mogłem nie zapamiętać tego występu jako najlepszego z tegorocznej edycji Audioriver. Wiem, brzmi nieco buńczucznie, jednak tak właśnie czuję. Nie oszukam samego siebie, ani tym bardziej was.
Nie było jednak czasu na rozmyślanie nad ostatnimi przeżyciami, ponieważ trzeba było biegiem lecieć na scenę Electronic Beats, gdzie rozpoczął się już występ kolejnej legendy – Roberta Hooda. I on również nie rozczarował, grając mocny i melodyjny live act. W ogóle, to co warto podkreślić przy ostatniej edycji Audioriver to rosnąca liczba live actów w porównaniu do poprzednich lat. To bardzo dobre zjawisko, które, mam nadzieję, będzie kontynuowane i w nadchodzących odsłonach festiwalu.
Szybki rzut okiem na scenę główną, na której zamknięciu grał mój rozmówca – Angelo Mike. Nie wydawało mi się, że to odpowiednia sceneria na występ legendy, ale okazało się, że tłum był liczny i zadowolony. Czy legenda jego pokroju mogła rozczarować? (To pytanie retoryczne, jakby co.)
Szybko trzeba było jednak pędzić na resztę poranka do Circusa, gdzie już od dobrej godziny występował duet Tale Of Us. To był zdecydowanie jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie występów na tegorocznej edycji festiwalu. Czy było dobrze? Bardzo. Przemyślana selekcja, niezbyt częste „dropy” (co momentami jest wałkowane na tej scenie do przesady) i piękne momenty, jak choćby zagranie swojej wersji utworu Hansa Zimmera ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Incepcja”. To był jeden z tych momentów, które zostają w pamięci na długo. Po nich przyszła pora na Solomuna, którego zamknięcie festiwalu sprzed dwóch lat mi umknęło, przez co byłem w tym roku jeszcze bardziej ciekaw jego występu. No i… Spotkałem się z lekkim rozczarowaniem. Był to być może najsłabszy występ w Circusie tego dnia – monotonny, jednostajny i przewidywalny. Jakby Bośniak oszczędzał się na kolejną noc, którą miał spędzić na Tomorrowland.
Po jego występie szybki powrót do domu, wycieczka w meandry snu i zbieranie sił na noc drugą…
Noc druga
Ta zaś przyniosła kolejne niespodzianki, rozczarowania i dużo biegania między scenami. Mocno żałuję, że nie dane było mi dotrzeć na live act Septa, który podobno wycisnął z publiki Circusa wszystko co się da. I ja jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy – fajnie patrzeć na jego rozwój w ostatnich latach. Dla mnie festyn zaczął się, trochę od niechcenia, od końcówki występu We Draw A. Nie jest to zespół w moim guście, choć zabawnym pozostaje fakt, że parę lat temu grałem afterparty po jednym z ich pierwszych koncertów. Jednak po Polakach na scenie Electronic Beats pojawili się Agents of Time, którzy swoim live sprawili mi bardzo miłą niespodziankę. To było właśnie takie techno, jakie lubię – mocne, mroczne i poruszające. Aż dziwne, że ich występ był zaplanowany na tej scenie, nie zaś w Circusie.
Kolejnych kilka chwil poświęciłem na nadrabianie zaległości towarzyskich, by szybko uciec na Mind Against. Oni również od dawna figurowali na mojej liście do odhaczenia na żywo. I w sumie najlepsze co mogę napisać o tym występie to – odhaczone. Pierwsza godzina nie była specjalnie porywająca, więc bez większego żalu mogłem oddać się sprawdzonej poprzedniego dnia rozrywce – sentymentalnej podróży do czasów uwielbienia dla electro.
Vitalica widziałem w życiu już cztery razy, a pierwsze dwa na długo zapadły mi w pamięć. Nie dość, że pierwsze dwa z nich odbyły się w nieistniejącej już scenerii klubu 1500m2, to jeszcze w bardzo ważnych dla mnie momentach życia – raz w dniu awansu, drugi raz w dniu degradacji (właściwie to dużej życiowej porażki, ale to nie miejsce i czas na rozmowy o tym), więc mój ładunek sentymentalny do tamtych imprez jest naprawdę wielkiej wagi. Problem był jeden – za czwartym razem byłem już mocno rozczarowany, kolejnym już niemal identycznym DJ setem. Jednak na Audioriver francuski producent miał wystąpić z live actem i w pełnej oprawie audiowizualnej, co zasługiwało na mój kredyt zaufania. No i nie zawiodłem się, bo otrzymałem zdecydowanie największe widowisko tej edycji festiwali. Plaża w Płocku niemal spłonęła od największych szlagierów pięknie łączonych jeden po drugim. Łysy pokazał wielką klasę, a jego instalacja świetlna do wizualizacji robiła naprawdę kosmiczne wrażenie.
I znowu nie było za wiele czasu na dyskusje o tym jak dobry występ za nami – trzeba było pędzić na Circusa, gdzie już trwał kolejny live act. Stephan Bodzin to również legendarna postać, której nie było mi dotąd dane zobaczyć. Tym większe wrażenie robiły na mnie jego wyczyny. Co tu dużo mówić – był to nie tylko jeden z najlepszych live actów w (MOJEJ, czyli z czterech edycji) historii Circusa, ale także jeden z najlepszych występów na tej scenie, których doświadczyłem (obok zeszłorocznych Recondite’a oraz Ilario Alicante). Dawno nie było takiej mocy w czymś momentami tak subtelnym i melodyjnym. Napięcie sięgało zenitu, każdy wokół miał wrażenie przeżywania czegoś niecodziennego.
Tony nieco obniżyła Nicole Moudaber. Żeby nie było – grała naprawdę dobrze, problem polegał na tym, że jej poprzednik podniósł poprzeczkę na nieosiągalny poziom. Pochodząca z Francji artystka zaprezentowała naprawdę znakomitą selekcję, lecz brakło „tego czegoś”. Oczekiwałem tego po występie Jorisa Voorna, którego już raz widziałem i wiedziałem, czego mniej więcej się spodziewać. To miało być epickie zamknięcie głównej części festiwalu i na pewno w pewnym sensie epickie było. Jednak nie do końca w moim klimacie. Ja wiem, że Voorn pochodzi z kraju słynącego z trance’ów, jednak jego set był zbyt przesiąknięty tym nurtem muzycznym. Nie przeszkadzało to jednak innym doskonale się bawić. Ba, nawet i ja bawiłem się nieźle, jednak co chwila ze znajomymi patrzyliśmy na siebie z grymasem twarzy – nie tego byśmy teraz chcieli.
Nie wiem jak do tego doszło, ale te dwie noce minęły w tak szybkim tempie, że aż nie wiadomo, czy to naprawdę już koniec? Niestety, trzeba było powoli kierować się na górę, do miasta. To był zdecydowanie najszybszy Audioriver, w którym uczestniczyłem. To zaś oznacza, że było naprawdę nieźle, bo czas mija szybciej gdy się dobrze bawimy.
W swojej relacji skupiałem się głównie na występach w Circus Tent, na scenie Electronic Beats oraz Main Stage, a przecież była jeszcze cała scena Hybrid Tent. Jednak jako niezbyt wielki fan drum and bassów nie trafiłem tam ani razu. Ja bym chętnie tam się wybrał na parę chwil, jednak… No sami widzicie powyżej, że czasu zabrakło i na bardziej „moich” artystów. Na szczęście, ekipa WixMaga to nie tylko ja, ale i Krzysiek Dobosz, znany także jako KD3, który nie tylko spędził tam większość swojego czasu, ale i występował na Bassriver.
KD3 relacjonuje Hybrid Tent:
KD3 to Krzysiek, czyli współtwórca projektu WixMag, no i DJ, grający drumy. Jego set z BassRiver znajdziecie tutaj.
Taa. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy zamykają się na jeden gatunek muzyczny i przez cały festiwal nawet na chwilę nie wychybią nosa poza Circus Tent, żeby poznać inne smakołyki, którymi karmi nas Audioriver co roku. Zgadza się. Jako wielki fan drumów (nie tylko z racji bycia DJ’em) głównie zapatrywałem się na przedstawicieli połamanych rytmów podczas tegorocznej edycji festiwalu. Jednak doskonale wiedziałem, że cały mój misterny plan będzie mega ciężki do zrealizowania gdyż:
- na samym starcie dostałem w twarz wiadomością, że London Electricity Big Band oraz Alix Perez, czyli moje top 2 całego festiwalu, grają o tej samej porze,
- miałem obowiązki bycia fotografem z ramienia WixMaga i Clubbing Warszawa i bycia „wszędzie”,
- wiedziałem, że oprócz mojego ukochanego DnB jest też masa innych artystów godnych uwagi, których nie mogę przegapić.
Tak więc mimo, że moje serce bije w tempie 175 BPM, odwiedziłem również tych, co operują pomiędzy 90, a 140 BPM. Dodatkowo, niektórzy przedstawiciele DnB bardzo mi to ułatwili, ale o tym niżej.
Sun/Day = Fun/Day
Na szczęście, dla mnie nie był to koniec – była jeszcze przecież cała część Sun/Day w położonym nieopodal parku, zwanym również Stuwiksowym Lasem… Najpierw jednak trzeba było odespać, no i na miejsce dotarłem dopiero na końcowy, tradycyjny występ Damiana Lazarusa. I znowu było magicznie, niemal szamańsko. Co ciekawe, był to chyba najlepszy z trzech jego występów, jakie widziałem. Zdecydowanie mocniejszy, momentami odchodził o znanego sobie stylu opierającego się o dźwięki plemiennych bębnów. Robiło to naprawdę dobre wrażenie. No i znowu – mgły, światła, kolory, dymy, ludzie, którzy wciąż mieli ochotę dobrze się bawić, wszędobylskie uśmiechy. To była niemalże rytualna zabawa pożegnalna, która nie mogła pozostawić niedosytu.
Targi Muzyczne + Burn Stage
Nie można zapomnieć, że Audioriver to także targi muzyczne odbywające się za dnia. W tym roku była rekordowa liczba wystawców i każdy miał do zaprezentowania coś ciekawego. Głównie była to odzież – najciekawiej prezentowały się kolekcje Pozdro Techno Deluxe od ekipy z festiwalu Up To Date oraz Subraum Records. W gąszczu stoisk z ciekawostkami można było się wręcz zgubić. Minusem tej części imprezy zapewne jest zamknięcie dostępu do fontanny na miejskim rynku. I choć rozumiem tę decyzję, to jednak jest mi nieco smutno – tańce w fontannie były nieodłącznym elementem Audioriver, niemalże jego symbolem.
Sprawy organizacyjne
Na koniec też kilka kwestii organizacyjnych. W tym jedna dość nieprzyjemna. Mianowicie… Dlaczego w 2017 roku na festiwalu na wielu stoiskach (w tym z napojami) jedyną formą płatności była gotówka? W poprzednich latach płatności kartą nie były niczym obcym, lecz tutaj festiwal postawił krok do tyłu. Czemu? Nie wiem, choć zapewne organizatorzy mieli ku temu sensowny powód. To jednak znacznie wydłużało czas oczekiwania oraz kolejki (osoby wydające napoje musiały też wydawać resztę etc.). Podobnie było z kolejkami do toalet – skoro karnetów na festiwal sprzedano więcej niż w poprzednich latach należało się przygotować i w tym zakresie, a wydaje mi się, że tego uniknięto. Co cieszy to fakt, że znacznie mniej było w tym roku bezsensownych stoisk partnerów Audioriver. No i jedzenie, które w niektórych foodtruckach było dobre, a w pozostałych… Słyszałem, że nie wszystkie organizmy wytrzymały tę próbę.
Zresztą w ogóle ciekawym trendem jest zapraszanie foodtrucków na festiwale. Wiem, że to odpowiedź na modę na konsumpcję dań z tychże i doskonale pamiętam jak kiedyś niskich lotów jedzenie było sprzedawane przez nieopatrzone niczyim logo stoiska gastronomiczne. I to jest naprawdę spoko – zróżnicowane kuchnie i dania. Z drugiej strony jest to umywanie rąk ze strony organizatorów i zrzucanie odpowiedzialności za sferę kulinarną na inne podmioty. Ja bym poprosił jednak, by foodtrucki te weryfikować (testowanie jedzenia jest super, jakby co – chętnie pomogę!). Bo nie tylko wśród moich znajomych znalazły się osoby, którym zaszkodziły zapiekanki z jednego ze stoisk…
Podsumowanie
Nie oznacza to jednak, że za nami jedna z lepszych edycji Audioriver, przynajmniej spośród tych dopiero czterech, w których dane było wziąć mi udział. Otrzymaliśmy wyrównany i dobry poziom artystów na każdej ze scen. Zadowolony mógł być każdy. Nie każdy występ na scenie Circus dosięgnął oczekiwań (Solomun), lecz było kilka, które je przerosły (Bodzin!). Na Electronic Beats dostaliśmy gwiazdozbiór legend elektroniki, z którymi obcowanie było zaszczytem, a także świetne niespodzianki (Agents of Time). Niemniej jednak, choć sam przed sobą ciężko się do tego przyznaję, najbardziej w tym roku przypadły mi do gustu występy moich dawnych idoli z lat, kiedy sam bywałem DJ’em i grałem electro (miałem ksywę… ELECTROYANN XD). Zarówno Boys Noize, jak i Vitalic, dali mi dowód na to, że electro żyje, ma się dobrze, choć może nie w Polsce.
Jest jednak jedna najgorsza rzecz w Audioriver 2017. Że się za szybko skończył. I nie pozostaje nam nic innego jak odliczanie do kolejnej jego edycji… Przecież i tak wszyscy wiemy, że kto pojechał – ten wróci za rok. Do zobaczenia na płockiej plaży!