Nie taki Alien straszny jak go modyfikują – recenzja „Obcy: Przymierze”

W oczekiwaniu na nowy film Ridleya Scotta ulokowałem się gdzieś pomiędzy zagorzałymi fanami serii krytykującymi „Alien: Covenant”, a osobami twierdzącymi, że warto dać mu szansę. W sumie był to film nieco mi obojętny. To jednak dawało nadzieję, że spotkam się z miłą niespodzianką. Lub srogim rozczarowaniem.

Zwłaszcza, że nie przepadam za horrorami. Większość bazuje na tym samym schemacie:

  • osamotniony bohater błąka się przerażony w ciemnościach
  • wyciszenie
  • coś strasznego wyskakuje z ciemności i dopada (bądź nie) bohatera

Nuda. Większość horrorów omijam szerokim łukiem. Jednak seria „Alien” zasłynęła właśnie z przełamywania tej konwencji. Bo choć często mordercza istota wyskakuje na bohaterów, tak równie często… Po prostu jej nie ma, a my boimy się tego, czego nie widzimy, co sobie wyobrażamy i odczuwamy coraz większą panikę. Albo, wręcz odwrotnie – widzimy bardzo dobrze co się święci, a chestburstera podziwiamy w całej okazałości w doskonałym świetle, jednocześnie będąc tak przerażonym, że wraz z bohaterami zastygamy w miejscu.

Nigdy nie byłem oddanym fanem serii „Obcy”, ale właśnie to zapamiętałem najmocniej ze wszystkich dotychczasowych odsłon filmu. Jednak wobec „Przymierza” nie miałem żadnych oczekiwań, wolałem obejrzeć sobie w spokoju, nieco obok całej dyskusji o zasadności tworzenia kolejnych części tej zasłużonej dla kina serii. I chyba dobrze zrobiłem.

Bo „Alien: Covenant” potrafi dać sporo fajnej rozrywki, ale również nieco zniesmaczyć. Cała historia od samego początku wskazuje na to, że szykuje się krwawa rzeź, ponieważ nie mamy nawet okazji poznać bliżej kilkunastu bohaterów, z którymi do czynienia. Właściwie tylko z jedną osobą spędzamy odrobinę czasu, który pozwala widzowi scementować sobie choćby szczątkową relację z bohaterką. W tej sytuacji całkiem szkoda, że jedna ze scen nie trafiła do filmu, a została opublikowana na dwa miesiące przed premierą jako zajawka filmu. No kurde, już nawet jej nie pamiętałem, ale fajnie zarysowała bohaterów i relacje między nimi, więc mogłaby być fajnym wprowadzeniem do historii. Ja widziałem ją na YouTube dawno temu i już niemal ją zapomniałem, ale mniej zainteresowany tematem widz nie widział w ogóle, a więc stracił możliwość głębszego wejścia w świat przedstawiony.

A ten zyskuje z każdym kolejnym kadrem i sceną. Dość szybko załoga Przymierza (statek kosmiczny, którym z ważną misją podróżują nasi bohaterowie) trafia na ciekawą planetę w ślad za echem ludzkiej cywilizacji, porzucając tym samym swoją misję. I tu mam dość duży zgrzyt, bo kurde – kilkanaście osób spędza wiele lat w podróży na wyznaczoną od dawna planetę i bardzo szybko postanawiają zboczyć z kursu. Decyzję podejmuje dość nieogarnięty dowódca, narażając całą misję na szwank. Mamy nawet uzasadnienie tej decyzji, ale niestety nie przedstawione w zbyt wiarygodny sposób. No kurde, zupełnie się to nie klei i pozostawia spory niesmak.

Lepiej prezentuje się eksploracja planety, ta niepewność, cisza i odkrywanie nieznanego. Aż wreszcie coś zaczyna się kiełbasić. I kiełbasi się bardzo ładnie. Znowu jest chaos – fajnie przedstawiony, fajnie zarysowany i ciekawość co otrzymamy dalej. A Scott serwuje nam… No, całkiem dużo i nie zawsze całkiem sensownie i zgrabnie. Od naprawdę fajnych sekwencji z młodymi obcymi i tym mrokiem, niepewnością, ciszą, naprawdę przyjemnym finale, aż po granie na flecie i jakieś antyczne cywilizacje. No i ostateczne rozwiązanie filmu, które widziałem całkiem niedawno, a na które wpadłem już jakieś pół godziny przed końcem filmu. Istna sinusoida rzeczy lepszych oraz gorszych. Podziw i szczery uśmiech przemieszany ze składaniem dłoni w geście „facepalmu” oraz litościwym szczerzeniem kłów.

Aktorsko filmowi można zarzucić całkiem sporo. Bo choć Fassbender gra robota i musi być do bólu drewniany, tak jego towarzysze na planie mogli się postarać nieco bardziej. Ja wiem, że jeśli jesteś mniej rozpoznawalnym oraz doświadczonym aktorem, a przyjdzie Ci pracować nad jednym filmem z Fassbenderem to zapewne chcesz podejrzeć jak gra jeden z wybitniejszych aktorów naszych czasów, nauczyć się od niego. Ale nie kiedy gra kurde niemrawego i pozbawionego jakichkolwiek emocji androida! Tylko jedna osoba z całej „ludzkiej” ekipy, akurat ta, z którą czasu spędzamy najwięcej, zdaje się nieco odskakiwać od apatyczności współpracowników.

Film bardzo dobrze prezentuje się w kwestii wizualnej – fajnie dobrana paleta nieco spranych i szarawych barw, dobre poprowadzenie kamery przez Dariusza Wolskiego. Choć przyczepić się mogę jedynie do kilku scen z naszym głównym antybohaterem – obcym. Zbyt często otrzymywaliśmy zbyt dynamiczne cięcia, światła zmieniające się w tempie stroboskopu oraz chaotyczne poruszanie kadrem. Ja wiem, że to zabieg przemyślany, byśmy tego obcego nie dostrzegli w pełnej krasie, lecz gdybyśmy otrzymali tę szansę to nasz lęk pewnie znacznie by wzrósł.

Najmocniej przyczepić można się do samej muzyki. Jest tak nijaka i mdła, że już nie potrafię sobie przypomnieć żadnego motywu. Typowa, bezduszna muzyka tła. Znacznie lepiej i fajniej wsłuchuje się w udźwiękowienie samego filmu oraz tytułowego Obcego. To nadal są bardzo… Ciekawe dźwięki.

Nie mając żadnych oczekiwań wobec „Alien: Covenant” nie mogę mówić o żadnym rozczarowaniu. Było, co prawda, w tej produkcji kilka rzeczy, które denerwowały lub prosiły się o zlitowanie, jednak nie mają one aż tak dużego negatywnego wpływu na odbiór całości. Momentami nawet byłem pod dobrym wrażeniem. Nie jest to produkcja równa, a lepsze momenty przedzielone są kiepskimi, ale da się to obejrzeć bez większego bólu.

Na koniec mały sucharek:

Co mówi OBCY do człowieka, w którego ciało zaraz wejdzie?

.

.

.

.

.

„Daj, PRZYMIERZĘ.”

He, he, he.

Partnerzy Troyanna