Podobno w tym roku w Hollywood jest moda na ckliwe filmy z Timothee Chamaletem, ale nie jest to chyba zła moda. Po „Lady Bird” i przede wszystkim „Tamte Dni, Tamte Noce” mamy kolejny tego typu film.
A właściwie dopiero będziemy mieli, albowiem premiera filmu „Mój piękny syn” Felixa Van Groeningena będzie miała miejsce w Polsce już po nowym roku (4 stycznia). Bardziej jednak niż sam nominowany do Oscara chłopak w tym filmie interesowała mnie kolejna poważna rola Steve’a Carella, który chyba już całkowicie dojrzał i w głowie mu jedynie poważne role. I bardzo dobrze, bo pokazują one jedynie jak długo marnował swój ogromny talent w głupkowatych komediach.
„Mój piękny syn” to historia relacji ojca, Davida Sheffa, z synem Nicem – narkomanem. I kurczę, co tu więcej dodać o fabule? Chyba nic więcej nie wypada, by nie zepsuć wam doświadczenia. I jeśli „Lady Bird” był filmem wspaniale ukazującym trudną relację matka-córka, tak analogicznie dzieło Van Groeningena jest równie cudne. Choć jest to relacja bardzo nierówna. Obserwujemy naprawdę kochającego ojca i naprawdę kochającego syna, którego życie jednak coraz mocniej zdominowane zostaje przez paskudne uzależnienie, a ojciec jest w tym wszystkim bardzo bezradny.
Reżyser wzmocnił swoją opowieść doskonale prowadząc narrację w sposób niechronologiczny. Naprawdę ciężkie sceny zostają przerywane wspomnieniami z dzieciństwa, co wprowadza widza w jeszcze większy kocioł emocji, który jednocześnie przeżywa ojciec. Jest to pięknie poprowadzona relacja, w której wydaje się, że niemal wszystko jest w porządku. Poza narkotykami. Czyli właściwie wszystkim. Wmontowanie retrospekcji w najbardziej mocne sceny świetnie odzwierciedla huśtawkę emocji: cierpienia, nadziei, bezradności i ochoty do działania.
„Mój piękny syn” mocno wjeżdża na emocje, zaś jego finałowa sekwencja sprawia, że ciężko jest wytrzymać w sobie te wszystkie uczucia i można uronić łezkę (nie wstydzę się tego!). Nie byłoby to zapewne tak dobre, gdyby nie świetne kreacje, zwłaszcza Steve’a Carella, który swoją mimiką potrafi oddać wszystkie buzujące w jego, pozornie spokojnej i opanowanej, postaci emocje. Dobrze wypada także Chamalet, który momentami odjeżdża mocno od rzeczywistości po kolejnej dawce narkotyków. Mocna rzecz. Należy jednak podkreślić, że świetnie spisuje się także Amy Ryan jako druga żona Davida.
Film jest też swego rodzaju wizualnym tripem. Piękne kompozycje kadrów mieszają się z niby przypadkowymi, a jednak świetnie prowadzącymi wgłąb duszy ojca oraz syna obrazami, czy to uporządkowanego biura ojca, czy chaotycznych rysunków stworzonych w trakcie narkotycznych tripów przez Nica. Dobrze prowadzona kamera świetnie oddaje również światy bohaterów – statyczne, niemal ustatkowane kadry rodziny Sheffów oraz mocno rozedrgane kadry przy scenach degrengolady syna.
Nie mogę się wciąż przestać zachwycać ścieżką dźwiękową do tego filmu, który jest kompilacją wielu różnych gatunków i wielu doskonale znanych utworów. Sigur Ros, Massive Attack, Mogwai, Sampha, David Bowie, Amon Tobin, Zola Jesus, Aphex Twin… Istna maestria. Jednak doceniam nie tylko fakt dobrania tak fajnych utworów, ale również ich wkomponowania w historię. Każdy niemalże dopowiada część do historii, którą oglądamy na ekranie, tworząc jedną spójną i bardzo emocjonalną całość.
Wyszedłem z seansu roztrzęsiony. „Mój piękny syn” to doskonałe, ale niełatwe i niezbyt przyjemne kino. Ba, większość seansu bardzo cierpiałem. Tak wspaniale udało się Van Groeningowi opowiedzieć bolesną historię, że ten ból szybko przechodzi na widza. Steve Carell jest cudowny. I cierpiący. Timothee Chamalet jest dobry. I przygnębiający. Obrazy są wspaniałe. Ale pokazują ból. Muzyka jest kapitalna. Ale odzwierciedla smutek. Niesamowite kontrasty. I takie emocje przyjdzie Ci przeżyć w trakcie seansu tego filmu.