Konsolowcem jestem dopiero od niedawna, ale od dawna wiedziałem, że seria gier Uncharted to jeden z najważniejszych tytułów na konsolę Sony. Moje początki z produkcją Naughty Dog nie były jednak łatwe.
Aha, tekst dotyczy całej serii Uncharted, ale screeny pochodzą z ostatniej części, żeby nie było.
Pół roku temu pisałem, że bardzo podoba mi się polityka Sony, by jedne z najlepszych tytułów na poprzednie generacje konsol wydawać w wersji Remastered, dostosowane do PlayStation 4. Swoją reedycję otrzymało The Last Of Us, a niedawno również Beyond: Two Souls (cudowne) czy Heavy Rain (wreszcie nadrobię!). Remastera w październiku poprzedniego roku otrzymała także właśnie seria Uncharted.
I nie powiem, cieszyłem się, kiedy w ramach promocji dotarła do mnie przesyłka z Kolekcją Drake’a, czyli pięknym wydaniem pierwszych trzech części tej chwalonej przez wszystkich przygodówki. Zwłaszcza, że na testach przebywał wówczas u mnie piękny, duży telewizor. Idealne warunki do nadrobienia tej doskonałej przygody!
W to nie dało się grać
Problem jednak zaczął się w momencie odpalenia pierwszej gry z serii. Ani to nie wyglądało jakoś zachwycająco (a twórcy obiecywali poprawienie wszystkich tekstur i wykorzystanie wszystkich możliwości nowej generacji konsol), ani historia nie porywała, a grywalność… Przypominało to bardziej tendencyjne platformówki z elementami strzelania niż wielką przygodę. Wątek fabularny był gdzieś tam wciśnięty w dialogi, ale nie wciągał zupełnie. Po jakichś trzech godzinach byłem wręcz zażenowany i rozczarowany, wyciągnąłem płytę z napędu, włożyłem do pudełka i odstawiłem na półkę. „Kiedyś do tego wrócę, być może”.
Minęło pół roku. Wiedziałem, że wielkimi krokami nadciąga premiera czwartej, ostatniej odsłony gry. Poszedłem nawet na pokaz prasowy, choć bardziej ze względów towarzyskich (tylu znajomych blogerów w jednym miejscu!), niż ze względu na faktyczne zainteresowanie grą. Ale w trakcie pokazu zauważyłem, że to jednak zupełnie inna jakość niż moje dotychczasowe doświadczenia z tą serią. Uznałem, że w „Kres Złodzieja” będzie można już zagrać.
Chorowanie = granie w gry
Jednak wpierw wypadało dokończyć pierwsze trzy odsłony, co mi się jakoś nie uśmiechało. Tak się jednak (niezbyt) szczęśliwie stało, że pod koniec kwietnia sromotnie się rozchorowałem i musiałem w ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu na majówkę w Bieszczady. Cholernie tego żałowałem, ale zamiast płakać w poduszkę chwyciłem pad w dłoń: pięć dni wolnego! Mój mózg nie nadaje się do pracy, mogę więc chorować jak kiedyś – GRAĆ W GRY.
Pozostawała kwestia ukończenia pierwszej części. Mogłem równie dobrze przeczytać w Internecie streszczenie reszty fabuły (jeśli jakakolwiek jeszcze była) albo po prostu… Przemęczyć się. I wybrałem tę drugą opcję. Sama gra jakoś nie porywała nadal (nazistowskie zombie, WTF?!), a jedynym celem było po prostu jak najszybsze dobrnięcie do jej końca. I to się udało, odetchnąłem z ulgą i odpaliłem od razu „Pośród Złodziei”.
Kolejna przepaść Nathana
I jak wielki był mój szok! Jak znacznie lepiej wyglądała dwójka w porównaniu do pierwszej części! Jak znacznie lepiej wypada sama historia i jej narracja! Jak wiele jest tu nowych elementów! Wow, zmieniamy lokacje! Przeżyłem prawdziwy szok kulturowy i termiczny. Wydawało mi się, że gram w zupełnie inną serię niż wcześniej. Wreszcie czułem drzemiącą w niej i w bohaterach… Duszę. Potrafiłem zbudować więź z Nathanem, Chloe i Sully’m, a z Eleną jakoś niezbyt.
Nadal chciałem skończyć grę jak najszybciej, ale nie dlatego, by skrócić sobie męki, ale dlatego, że wciągała jak mało co. Zajęło mi to niecałą dobę (wraz ze snem i wszelkimi przerywnikami). Takiego przeżycia z grami nie doświadczyłem chyba od czasu studiów (czyli bardzo dawno). Apetyt się rozbudził na dobre, zostały dwa dni do końca majówki, więc czym prędzej odpaliłem „Oszustwo Drake’a”.
Historia, głupcze!
Tutaj historia jest jeszcze ciekawsza, jeszcze lepiej poprowadzona, mamy flashbacki wprowadzające w relację naszych bohaterów, dzięki czemu potrafimy się z nimi utożsamić, chcemy walczyć o ich życie. Gra znowu wygląda nieco ładniej (choć widziałem już wiele ładniejszych tytułów), działa znacznie lepiej, ma wiele upiększaczy. Historia jest coraz ciekawsza, przenosimy się w kolejne lokacje, bierzemy udział w KATASTROFIE LOTNICZEJ. O raju, jak nigdy nie byłem wielkim fanem motywu przygodówek pokroju Indiany Jones czy Tomb Raider, tak Nathana wreszcie byłem w stanie polubić.
Nastąpił koniec majówki i koniec przygód Nathana. I tak jak na „Kres Złodzieja” nie czekałem wcześniej jakoś specjalnie, tak po majówce wiedziałem, że tych kilka dni pozostałych do premiery ostatniej odsłony serii będą katorgą. Jednocześnie dumałem nad faktem jak mogłem tyle zwlekać z przejściem całości. Po chwili jednak uznałem, że dobrze się stało – teraz na świeżo przyjdzie czwórka i pewnie pozamiata.
I przyszła. Ale czy pozamiatała?
Bez dwóch zdań. Doskonała fabuła poprowadzona wręcz doskonale, z masą odniesień do poprzednich części. Ten sentymentalizm udzielający się w początkowych fragmentach gry, kiedy Nathan spaceruje po domu, przegląda pamiątki, odpala pierwszą konsolę PlayStation, gra w Crash Bandicoot, pojawiają się kolejne wspomnienia. Dawno żadna historia mnie tak nie wciągnęła. I mimo, że nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem piratów i skarbów, tutaj nie mogłem się doczekać rozwoju tych historycznych wątków.
Potem misja w stylu heist movies, kolejne lokalizacje, nowe postaci, elementy wspinaczkowe, które wreszcie nie były nużącą koniecznością a niesamowitą frajdą. W ich trakcie pozbyto się także zagrywek z poprzednich części, przynajmniej w wielu miejscach. Pierwsze trzy odsłony Uncharted gwarantowały, że jeśli wchodzisz bohaterem na wątłej budowy most oczywistym było, że ten się zawali bądź zarwie. Wręcz do tego przywykłem i stało się to naturalnym elementem gry. W „Kresie Złodzieja” twórcy od tego odeszli, stosując tę zagrywkę stosunkowo rzadko, dzięki czemu rozgrywka była smakowita.
Obrazki jak z wakacji
No i grafika. Wiadomo, są na świecie bardziej fotorealistyczne tytuły, ale to jak ten świat był pięknie plastyczny, wiarygodny i w pewnym stopniu dojrzały mocno podkreśla przepaść, jaką dzieli „Kres Złodzieja” od pierwszej odsłony gry. Naugthy Dogs wyciągnęli z konsoli nowej generacji to, co najlepsze. To błoto, w którym zostają odciski opon czy butów. Te brudne ubrania bohaterów. Te rośliny, które pod wpływem ruchu postaci czy wiatru się poruszają. Realizm wody i mokre ubrania po wyjściu z oceanu. Czy wreszcie krajobrazy, na widok których nie raz się zatrzymywałem, by po prostu podziwiać zachody słońca. Gra wygląda majestatycznie.
Są jeszcze bohaterowie. Nathan jest już nieco dojrzalszy. Elena wreszcie nie jest stereotypową blond idiotką i pierwszy raz mnie nie denerwuje. Sullivan, jest po prostu Sullivanem. Dość ciekawy villain z nienaganną fryzurą. Brakowało mi nieco Chloe, ale nie można mieć wszystkiego. Postaci więcej ze sobą rozmawiają, rzucając to coraz nowsze światło na swój charakter (i przebieg gry). Nie są już prostymi „ludzikami” w grze, które mają kilka linii dialogowych, by po prostu nakreślić zarys fabuły, jak to było w pierwszej odsłonie.
Będę tęsknić. I wracać.
A do tego jeszcze wzruszający epilog… Co tu dużo mówić, mamy do czynienia z grą kompletną. Rozdziałów jest co prawda mniej, lecz są one znacznie dłuższe, mnie grę udało się przejść w 15 godzin. Czy to dużo? Jak na tego typu liniową grę to całkiem niezły wynik. Ale i tak każdemu miłośnikowi serii będzie za mało.
A ja miłośnikiem serii się stałem. Wymagało to czasu, poświęcenia i determinacji, ale te dwa tygodnie z Nathanem były absolutnie doskonałe. Zaczęło się od ogromnej niechęci do serii, a skończyło się na uwielbieniu. I jedyne, czego żałuję to… Że to już koniec.