Fajnie być Jedi, czyli moje wrażenia z grania w „Jedi: Fallen Order”

Rzadko poruszam giereczkowe tematy na blogu, bo zdecydowanie za rzadko gram w gry inne niż Fifa. Kiedy jednak się uda to starannie dobieram tytuły. Miesiąc temu padło na „Jedi: Fallen Order”.

Kiedy gram wyłącznie w Fifę moja lista wstydu gier, w które powinienem zagrać rośnie bardzo szybko. Aż wstyd się przyznać jakie tytuły odkładam od lat czy miesięcy. Nowa gra Electronic Arts dotycząca świata Gwiezdnych Wojen nie była nawet na szczycie mojej listy, ani nawet w czołówce. Ale na świecie zaczął się robić wielkie hype wokół serialu „Mandalorian”, którego postanowiłem nie oglądać do momentu, aż będzie legalnie dostępny w Polsce. Baby Yoda był wszędzie (dzięki za spoilery!), więc miałem ochotę na trochę magii tego uniwersum, więc już w dniu premiery pognałem do sklepu i kupiłem sobie pudełko z grą.

No i po paru tygodniach niezbyt regularnego grania wreszcie ukończyłem całość. Choć początkowe frustracje (wiecie, bliżej mi do niedzielnego gracza) momentami odrzucały mnie od kontynuowania.

Fabuła

Fabuła „Upadłego Zakonu” rozgrywa się pięć lat po Rozkazie 66, znanym z filmu „Zemsta Sithów”. A więc Jedi oraz padawani w większości przepadli, ostatni się ukrywają i są ścigani przez Inkwizytorów. I jednym z tych ukrywających się padawanów jest Cal Kestis, którego losami przyjdzie nam kierować. Musi głownie jednocześnie uciekać przed inkwizycją, wspierać rebeliantów oraz poszukiwać holokronu, przedmiotu, który może pomóc odbudować zakon Jedi.

Historia nie odbiega za mocno od standardowych historii filmowych ze świata Gwiezdnych Wojen. Momentami jest dość prostolinijna i przewidywalna, a niektóre postaci wspierające Cala lub stające na jego drodze mocno jednoznaczne. Jest więc zabawny i pomocny droid BD-1, jest Cere, której przeszłość jest owiana mrokiem, jest jednoznacznie zła i wywodząca się z zakonu Jedi inkwizytorka – Trilla. No i są epizodyczne postacie dobrze znane z filmów, ale powstrzymam się od spoilerowania. To naprawdę miłe niespodzianki. Jednak jest to miks wszystkich motywów oraz postaci czy charakterów, które gdzieś w tym uniwersum się już pojawiały. Ale mimo tego, nie mamy do czynienia przecież z filmem, a cała fabuła fajnie się uzupełnia z samą rozgrywką i staje się ciekawym uzupełnieniem znanych nam już z filmów wydarzeń.

Rozgrywka

To, co w grach jest najważniejsze, czyli frajda z grania. Nie muszę chyba tłumaczyć, że to głównie przygodowa gra akcji z perspektywy trzeciej osoby, co nie? Mam świetne wspomnienia sprzed kilkunastu lat i graniem w Jedi Academy oraz Jedi Outcast, a Fallen Order do nich nieco nawiązuje, ale jednocześnie daje dużo nowości, w końcu świat gier zrobił ogromny postęp w tym czasie. Widać w najnowszej produkcji, że twórcy mocno inspirowali się serią „Uncharted. Jest dużo wspinania, zagadek logicznych i mocno platformówkowych wyzwań. Zwłaszcza w pierwszej połowie gry jest ich sporo, co mnie momentami mocno denerwowało. Nie po to kupowałem grę o Jedi by skakać po skałach i sznurkach czy zjeżdżać na zjeżdżalniach. Ja chciałem machać mieczem świetlnym!

I tego na szczęście jest tutaj sporo, ale jednak przeważa część platformówkowa, więc wolałbym, gdyby te proporcje zostały odwrócone. Mamy też masę bonusów poukrywanych na mapach w grze, które pozwalają nam odkrywać kolejne tajemnice, dodatkowe historie, a także ulepszać możliwości BD-1, znajdować nowe części do miecza świetlnego czy ubrania dla Cala. Wszystko to zachęca do uważnego eksplorowania kolejnych planet.

Jedna rzecz jednak denerwowała mnie bardzo mocno, zwłaszcza na samym początku, zanim się z nią oswoiłem. Miejsca Mocy, czyli miejsca, w których Cal może oddać się medytacji, co odbudowuje jego zdrowie, moc i liczbę stymów (apteczek, które nosi BD-1). Również w nich nasz bohater może wymieniać zebrane punkty doświadczenia na udoskonalanie swoich umiejętności (umiejętności przetrwania, władania Mocą oraz mieczem) oraz zapisać grę. Jednak za każdym razem, kiedy grę się zapisze (nie da się w innych miejscach niż Miejsce Mocy) to do życia przywracani są wszyscy wrogowie na mapie. To jednocześnie nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego, a wielokrotnie wręcz przeszkadza.

Czasem Miejsca Mocy są usytuowane na mapie całkiem sprawnie, ale czasem tuż przed sporą liczbą przeciwników, których trzeba pokonać. Jeśli chciałbyś odbudować sobie zdrowie po walce z nimi – cofasz się do Miejsca Mocy, a przeciwnicy znowu się pojawiają. Jest to zwłaszcza absurdalne w związku z tym, że niektóre planety w grze odwiedzamy więcej niż raz, by odkryć kolejne ich zakamarki i popchnąć fabułę do przodu, a wtedy trzeba przejść te miejsca, które wcześniej już odkryliśmy, pokonać tych samych przeciwników, usytuowanych w tych samych miejscach. Z czasem się tym oswoiłem, ale bardzo długo mnie to irytowało.

Świat

Zwłaszcza, że spośród pięciu planet, które odwiedzamy w trakcie grania kilka odwiedzamy wielokrotnie, a są one zaprojektowane niczym labirynty – w jedno miejsce docelowe można dojść na wiele różnych sposobów, odkrywać kolejne zaułki i tajemnice. Pod tym względem wszystkie mapy, choć rozległe, są dość ciekawe. Zróżnicowane planety, zróżnicowane przeszkody i klimat kolejnych lokacji aż zachęca do ich eksplorowania. Najmocniej do gustu przypadło mi skakanie po Kashyyk, planecie Wookiech, gdzie w świetny sposób imperialna zabudowa łączy się z naturalnym dżunglowym klimatem, gdzie poza szturmowcami walczyć należy z fauną i florą planety.

System walki

To właściwie najważniejsza kwestia w grze z mieczami świetlnymi. A ta daje naprawdę sporo frajdy. Co prawda, czasem całość polega bardziej na wciskaniu poszczególnych przycisków całkowicie przypadkowo, bo kombinacji jest tu niewiele, ale są efektowne. Zabawa zaczyna się zwłaszcza w momencie, w którym w nasze ręce wpada podwójny miecz. Siekanie szturmowców, droidów czy potworów jest naprawdę przyjemne. Zwłaszcza trudniejszych przeciwników trzeba podchodzić sposobem, a ten trzeba wpierw znaleźć. Często pomocne staje się używanie Mocy: pchnięcie, które pozwala zepchnąć wrogów w przepaść, przyciąganie, które pozwala z miejsca nadziać szturmowców na miecz czy spowolnienie wrogów – tej funkcji używałem najczęściej w walce z trudniejszymi przeciwnikami.

Niestety, przynajmniej na drugim z czterech poziomów trudności, przeciwnicy często nie grzeszą inteligencją. Szturmowcy strzelający z blasterów najczęściej nieruchomie czekają na kolejne odbite mieczem strzały, by zginąć. Poruszanie się dużych grup przeciwników również nie ma żadnego sensu, koordynacji – grupują się wokół Cala i oddają ciosy po kolei, a w międzyczasie inni biernie się przyglądają. Być może na wyższych poziomach trudności jest z tym lepiej, bo już na przykład walki z bossami potrafią przysporzyć sporo problemów. Mowa tu o wyższych rangą oficerach Imperium, maszynach AT-ST czy głównych bossach, których można spotkać kilku. Są także trudniejsze momenty w grze, w których zamknięty w pewnej lokacji Cal musi pokonywać kolejne fale wrogów.

Grafika

Wizualnie gra wygląda naprawdę nieźle, choć momentami żałowałem, że grałem na klasycznej PlayStation 4, a nie Pro, by zagrać w całość w 4k. Zwłaszcza, że w niektórych miejscach lokacje nie miały najwyższej jakości tekstur i lekko trąciły brakiem dopracowania. Również sam miecz świetlny, najważniejszy element całej gry, czasem sprawiał wrażenie zwykłej świetlówki, nie potężnej broni. Dobrze za to sprawują się główne elementy całości – bohaterowie, wrogowie, potwory, statki, droidy. Nie jest może fotorealistyczne, ale mowa o fantastycznym, kosmicznym świecie, więc nie liczyłem na realizm, a na klimat Gwiezdnych Wojen. A tego w „Fallen Order” nie brakuje.

Dźwięk i muzyka

A duża w tym zasługa doskonałej muzyki. Kompozycje Stephena Bartona oraz Gordy’ego Haaba mają pełną MOC klasycznej muzyki Johna Williamsa. Nie ma tu żadnego wiodącego motywu, ale wszystko pozostaje w duchu tego, co najlepsze w dźwiękach kojarzonych z serią filmów. Świetnie towarzyszy nie tylko w trakcie samej rozgrywki, ale i świetnie uzupełnia kluczowe pojedynki z bossami czy przerywniki filmowe. Sam dźwięk również daje radę, choć często jest oszczędny. Ale efekty dźwiękowe miecza świetlnego to istna poezja. Nawet sam dubbing nie wypada źle, choć strasznie byłem zły, że nie mogłem ustawić sobie oryginalnej ścieżki dialogowej i polskich napisów. Wszyscy bohaterowie mają jednak dobrze dobrane, ciekawe głosy i dobrze wpisują się w charakter oraz emocje i wydarzenia, które przychodzi im wygłaszać.

Całokształt

Początkowo gra irytuje mocno swoimi mankamentami (platformówknowy charakter, Miejsca Mocy i odradzanie przeciwników oraz labiryntowa konstrukcja lokacji), a niektóre pojedynki z bossami są naprawdę trudne (dla mnie to czasem wada, bo szybko się zniechęcam :D), ale „Fallen Order” to naprawdę niezła gra, która w pełni oddaje ducha przygody znanej z serii „Gwiezdnych Wojen”. Machanie mieczem świetlnym, używanie Mocy daje niesamowicie dużo frajdy, a kolejne lokacje odkrywa się momentami naprawdę miło. Sama fabuła nie jest jakoś wybitnie zaskakująca, mocno wpisuje się w kanony starłorsowej opowiastki, ale momentami jest naprawdę ciekawa i ma z dwa, może trzy momenty WYBITNE. Ale bez spoilerów. To dopiero druga gra w tym roku, która nie była Fifą (po Detroit: Become Human) i absolutnie nie żałuję tych kilkunastu godzin grania oraz paru godzin irytacji. A teraz czas przepaść na dłużej w świat Red Dead Redemption 2…

Partnerzy Troyanna