Oda do Robota – czwarty sezon i koniec serialu „Mr Robot”

Bardzo często twórcy seriali zapędzają się do narożnika, z którego ciężko wybrnąć sensownie i zakończyć historię bez wzbudzania zażenowania wśród widzów. Bardzo obawiałem się tego także w przypadku „Mr Robot”.

Tekst może zawierać spoilery do pierwszych trzech sezonów serialu „Mr Robot”

Ostatni sezon serialu stworzonego przez Sama Esmaila trafił do Polski ze sporym opóźnieniem, bo dopiero rok po premierze. Ale kiedy tylko zjawił się na HBO Go to od razu porzuciłem oglądanie „Jacka Ryana” na Amazonie, bo na finałowy sezon serii o hakerze czekałem niemal dwa lata. A był to jeden z moich ulubionych seriali minionej dekady. Świetnie łączący dryg sensacyjny, psychologiczny i filozoficzne rozważania na temat świata ery późnego kapitalizmu. I choć całość zdawała się traktować po prostu o hakerze, który chciał się postawić wielkiej korporacji i porządkowi świata, tak pod tą powierzchnią działo się tak wiele wspaniałych historii, że ciężko mi było oderwać się od kolejnych odcinków.

„Mr Robot” miał jeden problem, który wiele osób irytował. Mnie trochę też, ale nie aż tak bardzo. Mam na myśli oczywiście o konwencję ujawniania w każdym dotychczasowym sezonie jakiejś „prawdy objawionej”, która całkowicie zmieniała postrzeganie serialu. Czyli robienie widzowi dość często tego, co robił w finałowej scenie film „Fight Club”. To robi wrażenie i często powoduje opad szczęki na ziemię, ale tylko jeśli taki zabieg narracyjny nie jest stosowany zbyt często. A Sam Esmail w każdym sezonie serwował tego typu rozwiązania, które świetnie pogłębiały historię, ale też z każdym kolejnym razem działały coraz bardziej powierzchownie. I choć były to często naprawdę ciekawe zagrywki scenariuszowe, pogłębiające dotychczasowe wydarzenia albo odwracające je w zupełnie innym kierunku – taka terapia szokowa nie będzie działać wiecznie.

I czwarty sezon w zasadzie pozostaje pod tym względem podobny do wcześniejszych. Ba, takich momentów olśnienia ze strony twórców na widzów jest tutaj więcej. Ale jednocześnie… Stanowią całkiem dobrą kontynuację całej opowieści i nadają jej głębi, która nie tylko szokuje i zmienia percepcję widza, ale przede wszystkim zaczyna kierować go do końca. Pozostawia coraz mniej pytań, a daje coraz więcej odpowiedzi. Nie zawsze do końca jasnych, ale jednak odpowiedzi. Dzięki temu zamiast brnąć w kolejne dziwne wyjaśnienia twórcy pozostawiają widza na koniec z poczuciem dobrej, ciekawej opowieści, która została odpowiednio domknięta. Większość jest już jasna, wszystko układa się w sens, a te wszystkie zwroty akcji nie wodziły nas za nos, a po prostu prowadziły za rękę do bezpiecznego miejsca. Nie ma głupotek w stylu zakończenia „Lost”. Trochę mi zabrakło odrobiny pazura w tym zakończeniu, jednak nie wszędzie i nie zawsze zamknięcie historii musi być tragiczne, brutalne, krwawe i dramatyczne. Od tego była „Gra o Tron”.

Ale przecież czwarty sezon to nie tylko samo zamknięcie serialu, a łącznie aż 13 odcinków, nad którymi warto się pochylić. Bo są one dość mocno zróżnicowane i serwują wiele ciekawych wydarzeń. Są odcinki, w których czasem nie dzieje się za wiele, a które potrafią świetnie pogłębić poszczególne postaci. Jak choćby odcinek, w którym Elliott, Mr Robot i Tyrell wędrują zagubieni po lesie, kłócą się i wreszcie lepiej poznają. Potrafią się przyznać do swoich słabości. Coś jak odcinek „Fly” z Breaking Bad, w którym niby nic się nie dzieje, ale jednak dzieje się wszystko. Albo odcinek, w którym wreszcie poznajemy bliżej głównego rywala Elliotta, jego motywacje i historię. Wiele jest w czwartym sezonie wypełniania tych luk, poznawania głębi obrazu całej historii. Wraz z trzema ostatnimi epizodami, które świetnie zamykają opowieść, objaśniają niemal wszystko. Niemal.

Jednak najlepszy i zdecydowanie najważniejszy odcinek przytrafia się w połowie sezonu. Sam Esmail, który nie tylko wszystkie odcinki napisał, ale i wyreżyserował, co nie jest takie oczywiste w świecie telewizyjnych produkcji, lubi się bawić formą i niemal w każdym sezonie serwował coś oszałamiającego, realizacyjnie i narracyjnie. W trzecim sezonie mieliśmy odcinek z atakiem na siedzibę E-Corp zrealizowany (pozornie oczywiście) master shotem (prowadzeniem kamery bez cięć) i robiło to fenomenalne wrażenie. Ale w ostatnim sezonie magia najlepszego odcinka polega na czymś zupełnie innym, a mianowicie na jego… Teatralnym sznycie. Całość rozgrywa się w jednej lokacji, z niewielką liczbą bohaterów, szyta jest wspaniałymi dialogami, świetnym aktorstwem i nawet podzielona jest na akty. I to jednocześnie odcinek, który całkowicie niemal zmienia perspektywę całej, prowadzonej od kilku lat historii. Wyjaśnia powód tego wszystkiego. Zbierałem szczękę z ziemi. Nie mogłem się po nim otrząsnąć. Arcydzieło sztuki telewizyjnej.

TEN ODCINEK TO DZIEŁO SZTUKI

No i wciąż ten serial dobrym aktorstwem stoi. Można nie przepadać za manierą Ramiego Maleka, ale on naprawdę jest tutaj świetny i choć może ma najczęściej jeden wyraz twarzy, to potrafi nim wyrazić całe spektrum emocji lub ich absolutny brak. Na drugim planie bryluje BD Wong jako nemezis Elliotta, z którym mamy okazję obcować nieco więcej i który w każdej scenie jest magnetyczny. Jeszcze więcej jest też Christiana Slatera, który może nie wyróżnia się jakoś specjalnie, ale daje odpowiedni poziom. No i Carly Chaikin oraz Grace Gummer, które stanowią najbardziej ludzki element tej całej historii.

Niezmiennie na bardzo dobrym poziomie jest „Mr Robot” w aspekcie kunsztu realizacyjnego. Nie ma tu niczego, czego byśmy nie oglądali w serii Esmaila wcześniej – świetny montaż, precyzyjnie przemyślane kadry, odpowiednio dobrane utwory muzyczne, montaż dźwięku. Wszystko to zaś podyktowane pod budowanie tempa i emocji całej opowieści. Czasem subtelnie, czasem bezpośrednio w twarz. Można by się przyczepić do efektów specjalnych w kilku scenach, ale nie przeszkadzają one na tyle, by wybić z rytmu widza. Są rzadkością i elementem niekoniecznie realnego świata.

Wreszcie lepiej poznajemy Whiterose.

„Mr Robot” kończy się zatem w naprawdę niezłym stylu. I choć nie jest to najlepsze zakończenie serialu jakie widziałem w życiu, to daleko mu do tych najgorszych. Mamy odpowiedzi na większość pytań, mamy esencję tego, co Sam Esmail serwował nam w poprzednich seriach. Mamy też naprawdę wybitne momenty. I choć liczyłem jednak na nieco bardziej szokujące zwieńczenie, to jednak pewnie wymagałoby ono dodatkowych wyjaśnień w kolejnych sezonach, a dalej w tę historię już nie trzeba brnąć. Jestem ukontentowany. Bo był to jeden z moich ulubionych seriali minionej dekady.

Partnerzy Troyanna