Niespełna dwa lata temu niemałą furorę (aczkolwiek powinien większą) zrobił miniserial „The end of the f***ing world” na Netfliksie. I powrócił niedawno z drugim sezonem.
I początkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego w ogóle drugi sezon powstał. Bo pierwszy został zwieńczony idealnie. Nie dał wszystkich odpowiedzi, nie musiał. Niewiele seriali otrzymuje udane, zadowalające zakończenie, a zamknięcie tamtej historii było naprawdę zapadające w pamięć. Pierwszy sezon w ogóle stanowił swego rodzaju niespodziankę, bo zdawał się być średniej jakości serialem młodzieżowym, a okazał się ciekawą historią dojrzałych problemów przeżywanych przez młode osoby, podaną w ciekawy, zabawny sposób. No i całość była na tyle przyswajalna, że można było ją wchłonąć w dwa wieczory.
I pod tym względem drugi sezon jest identyczny. Dwa przyjemne wieczory i całość mam za sobą. A czy był to zmarnowany czas? Zupełnie nie, bo druga seria daje wiele odpowiedzi i pokazuje kolejną, ciekawą, brutalną i ociekającą absurdem historię. Z naszymi bohaterami spotykamy się po dwóch latach, kiedy za swoje czyny z pierwszej serii już mocno odpokutowali. Obserwujemy te wydarzenia w formie częstych retrospekcji, ale jednocześnie Alyssa i James poszukują nowego sensu w życiu po głupstwach młodości.
Dość sprawnie wprowadzona jest także trzecia kluczowa postać, która uzupełnia znakomity duet. I choć bardzo nie chcą, tak wszystkie postaci wracają na ścieżkę przypadkowych, tragicznych wydarzeń. Niemal za każdym razem popełniają te same błędy wybierając najgorszą z możliwych opcji. Ponownie ciekawie poprowadzona jest narracja, która wydarzenia na ekranie uzupełnia o przemyślenia Jamesa i Alyssy. To jeszcze bardziej podkreśla jak zagubionymi osobami są. I wszystko powoli zaczyna przyspieszać aż do mocnego finału w przedostatnim odcinku. Ostatni pozostawia nas z zakończeniem, które… Cóż, jest znacznie słabsze niż w przypadku pierwszej serii. Takie mocno klasyczne. Mam nadzieję, że to oznacza, iż kontynuacji nie będzie.
Całość pochłania się sprawnie, przyjemnie, bo poza ciekawymi wydarzeniami mamy naprawdę niezły humor, który jest wulgarny w ten dobry i kreatywny sposób. Poza tym „fuck” wypowiadane w brytyjskim akcencie ma dla mnie jakiś taki poetycki wydźwięk. Właśnie, dźwięk, to ponownie istotna część całego serialu, bo narrację niemal w każdej scenie uzupełniają starannie dobrane utwory muzyczne. Przeważnie całkiem nieźle to działa, ale czasami ma się wrażenie, że jednak wybrana scena lepiej by sobie poradziła w ciszy. Jednak twórcy konsekwentnie trzymają się tej konwencji.
Równie mocnym elementem całej serii jest świetny montaż, który świetnie potrafi przełamać mocniejsze momenty humorem, muzyką czy kontrastowym kadrem. Ta żonglerka nastrojem poprzez muzykę, zdjęcia sprawia, że „The end of the f***ing world” ogląda się naprawdę świetnie.
Ale duża zasługa tu także całej obsady. Alex Hawther wypada naprawdę rewelacyjnie, choć jego rola nie jest tak wyrazista jak kontrastująca z jego spokojem Jessica Barden. Choć i ona wypada nieźle, to umówmy się, nieco łatwiej jest brylować kiedy ma się do zagrania tak skrajnie wulgarną i nieodpowiedzialną Alyssę niż stonowanego i nieumiejętnie kryjącego emocje Jamesa. Doskonale uzupełnia tę dwójkę Naomi Ackie w roli zdesperowanej Bonnie. A i drugi plan, choć najczęściej stanowi tło, wypada
Drugi sezon, choć zdaje się być nieco zbędny, a jego zakończenie jest rozczarowujące, daje nam jednak niespełna cztery godziny naprawdę dobrej historii. Momentami mocnej, momentami zabawnej, w jednym momencie nawet wyciskającej niemal łzy, ale dobrze napisanej i przedstawionej historii. Bohaterowie, których nie da się lubić, a których losy śledzi się z żywym zainteresowaniem. Ale więcej już tego nam nie trzeba.