Tego lata otrzymujemy wiele sequeli, na które w sumie mało kto czeka, a które mają zapewnić nam rozrywkę. Jednym z nich jest „Men In Black: International”.
Wychodzi to z bardzo słabym skutkiem, o czym jest całkiem głośno za oceanem, gdzie mimo wzrostów w box office mówi się o sporym kryzysie branżowym. Sequele rozczarowują („X-Men”, „Godzilla”), nie rozpalają odpowiednich emocji („Toy Story 4”), a alternatywą zdają się być jedynie aktorskie przeróbki dawnych hitów Disneya („Alladyn”). I choć jeszcze kilka ważnych premier na horyzoncie („Spider-man”, „Hobbes & Shaw”, „Dawno temu w Hollywood”), tak można śmiało mówić o bardzo chłodnym lecie w kinach. Może to dla równowagi przy wszechobecnych upałach, nie wiem. Myślałem, że klimatyzacja na sali kinowej wystarczy.
W każdym razie, wróćmy do „Facetów w Czerni” – kolejnej odsłony serii, która choć została zapamiętana jako sympatyczna, to nigdy nie miała wielu wyznawców. Nowa obsada, nowe scenerie i niestety wciąż ta sama, średnia rozrywka. Po raz kolejny bowiem obserwujemy nowicjusza wchodzącego w tajne struktury agencji, masę kiepskich one-linerów, masę dziur logicznych i braku ciągłości w budowaniu historii. Owszem, sama produkcja jest nieco bardziej świadoma siebie, jednak jedynie powierzchownie. Ok, jest jeden super dowcip nawiązujący do Marvela, ale to w zasadzie wszystko, co naprawdę mocne z warstwy komediowej.
Są morderczy obcy, są śmieszni obcy, są obcy pod postacią ludzi, są kiepskie dowcipy (choć jest też kilka udanych). Nie ma za to niczego nowego, może poza sceneriami – faceci i kobiety w czerni podróżują po Paryżu, Londynie, Maroko czy Włoszech, ale lokacje te nie mają absolutnie żadnego wpływu na historię. Paryż równie dobrze można by zamienić na Świebodzin i niewiele by się zmieniło – ot, kosmici zrobili by portal nie na wieży Eiffla, a na posągu Jezusa.
Jednego nie można produkcji odmówić, a jest to chemia pomiędzy głównymi bohaterami odegranymi przez Walkirię oraz Thora, to znaczy… Tessę Thompson oraz Chrisa Hemswortha. Widać, że ta dwójka złapała fajny kontakt w trakcie nagrań do „Ragnarok” czy „Endgame”, co przekłada się na całkiem ciekawie przedstawioną relację i dobre kreacje. Jednak jest to historia bez większych niespodzianek i zwrotów akcji. Niestety, film cierpi też na kilka momentów naprawdę głupkowatych, gdzie nie można uratować sensu niektórych scen ani narracyjnie, ani logicznie, ani nawet konwencją.
Dodatkowo, każdy w tym świecie zdaje się wiedzieć niemal wszystko, dlatego tuż po rozegraniu wielkiej akcji finałowej (uwaga, delikatny spoiler przed nami!) przełożeni nie przepytują o szczegóły zakończonej potyczki, mimo, że byli kilka kilometrów dalej. Zamiast jakiegoś raportu od razu postaciom wręczane są awanse. Ach, te wielkie amerykańskie korporacje, szybkie kariery i intergalaktyczni coache sukcesu.
Ale tego wszystkiego generalnie można było się spodziewać, licząc na wizualną ucztę, ale tutaj niestety też spotyka nas rozczarowanie. Efekty specjalne niektórych kosmicznych postaci przypominają o czasach „Potworów i spółki”. Czyli, no, wypadają słabo. Pojawiają się co prawda dwie fajnie zaprojektowane i robiące niezłe wrażenie postaci zmieniające swoją formę, lecz po chwili ten fajny efekt jest zabijany jakimiś infantylnymi kreaturkami. Część lokacji także została wygenerowana komputerowo, no i nie robi to jakiegoś wielkiego efektu.
Bywają latem filmy, po których nie oczekuje się wiele poza prostą rozrywką i w sumie ten cel „Men In Black: International” nawet realizuje. Szkoda jedynie, że po drodze kilkukrotnie denerwuje nas swoimi słabymi i nielogicznymi wydarzeniami oraz nie najlepszymi efektami specjalnymi. Jeśli jednak takie niespodzianki nie psują wam zabawy, a głupiutkie dowcipy wręcz poprawiają wam humor to można się do kina wybrać. Jest klimatyzacja, jest popcorn, coś tam sobie leci, jest spoko. No, ale film dobry to to nie jest.