Recenzja filmu „The French Dispatch”

A cóż to za szaleństwo? Kolejny wpis na blogu? Co my mamy, 2013 rok?! A nie, zwyczajnie, mam ochotę wrócić do rutyny. Zatem nieco tradycyjnie: po kinowym seansie czas na garść moich spostrzeżeń. A był to seans nowego, mocno wyczekiwanego filmu Wesa Andersona – „The French Dispatch”.

W polskiej dystrybucji film na dość mocno rozbudowaną i ciężką do zapamiętania nazwę, zatem w niniejszym tekście posługiwać się będę oryginalnym tytułem. Zastanawia mnie jednak co motywowało tutaj autorów tłumaczenia, by tak komplikować ludziom życie. Ale przejdźmy do meritum. Wes Anderson to mocno specyficzny twórca z bardzo autorskim i wyraźnym stylem, który jest przez wielu widzów uwielbiany, a każda premiera nowego filmu tego twórcy to małe święto w świecie kinematografii. Jednak ja z tym autorskim sznytem Andersona zawsze miałem mały problem. Cukierkowe, kolorowe scenografie, dość specyficzny styl prowadzenia kamery, aktorów czy montażu, z pewnością sprawiają, że widząc pewne rozwiązania w innych dziełach, czy to w filmach, czy serialach, albo nawet dość prostych (w porównaniu z poprzednimi, rzecz jasna) produkcjach na YouTube, można mówić wręcz o „stylu Wesa Andersona”. Problem w tym, że mimo tej pełnej wizualnych fajerwerków elementów dzieła tego reżysera nie zawsze miały do zaoferowania coś wartościowego w samej treści.

No, chyba, że mowa o po prostu świetnie skręconych, zabawnych scenach, pełnych absurdalnych wydarzeń czy niejednoznacznych dialogów. Zawsze oglądając jego filmy bawiłem się całkiem nieźle, lecz nigdy nie potrafiłem się szczerze zachwycić. Anderson często operuje na niejednoznacznościach w swoim przekazie, nie zawsze mówi wprost, mimo dość często prowadzonej narracji z offu. Z tego powodu, gdy próbuję sobie przypomnieć o czym dokładnie były jego filmy to… Mam problem, bo nie do końca pamiętam. Najlepiej chyba pamiętam „The Isle of Dogs”, ale to głównie z powodu tego, że to jego ostatni film. Jak na tym tle wypada zatem najnowszy „The French Dispatch”?

Moim zdaniem znacznie lepiej niż poprzednie produkcje tego reżysera, choć na pierwszy rzut oka jest to film bliźniaczo podobny do jego wcześniejszych dzieł. Jak zawsze, mamy tu fenomenalną obsadę i wybitne postaci nawet na drugim czy trzecim planie, mamy pieczołowicie zaplanowane kolory, obrazki, śliczne kadry, a także błyskotliwe, ciekawe dialogi. Dzieło wręcz ocieka wspomnianym już „stylem Wesa Andersona”, co więc sprawia, że jest to jednak znacznie ciekawsza produkcja od poprzednich?

„The French Dispatch” opowiada historię ostatniego wydania fikcyjnego magazynu, tytułowego Kuriera. Całość składa się zaś z trzech krótkich opowieści wchodzących w skład tego wydania. Każda z tych opowieści rozgrywa się w równie fikcyjnym, francuskim miasteczku i odkrywa niesamowicie piękne, różnorodne historie. Nie chcąc zdradzać za wiele z samych historii, można określić je jako opowieści o różnych rodzajach miłości: do sztuki, do rewolucji, do gotowania czy też do syna. Nie jest to jednak wypowiadane wprost, więc pozornie mamy do czynienia z dziejami ciekawych postaci, których losy bywają absurdalne, ale zawsze są dość wiarygodne. Można się w nie dobrze wczuć. Chyba pierwszy raz w filmie Wesa Andersona byłem w stanie uwierzyć, że oglądane historie mogły rzeczywiście mieć miejsce.

Pozornie dość luźne i nierzadko zabawne reportaże mają też wymiar dość osobisty, bo narratorem każdej z trzech opowieści jest inny dziennikarz czy felietonista. Z tych historii wybrzmiewa więc i ich osobista historia. I jest w nich pewna, emocjonalna głębia, której zazwyczaj w filmach tego autora nie dostrzegałem lub też nie potrafiły one ze mną rezonować. „The French Dispatch” dał mi jednak to, czego w poprzednich jego filmach mi właśnie brakowało. Szczególnie rozczulająca jest pierwsza historia, wybitnego artysty, którego autodestrukcyjne zapędy i psychopatyczne zachowania wpychają w objęcia miłości.

Poza tym mamy jednak do czynienia z dziełem, które odhacza wszystkie niezbędniki „stylu Wesa Andersona”:

√ Bill Murray – jest

√ Edward Norton – jest

√ Tilda Swinton – jest

√ Adrien Brody – jak najbardziej

√ Muzyka Alexandra Desplata – jest

√ Pieczołowicie zaplanowany każdy kadr – jest

Pastelowe kolory – są, choć w nieco mniejszym niż dawniej wymiarze

No właśnie, bo cały film jest zrealizowany w formacie 4:3, a więc bardziej kwadratowym wymiarze ekranu, a nierzadko zamiast feerii barw mamy wręcz zdjęcia czarno-białe. I choć tradycyjnych, kolorowych elementów tutaj nie brakuje, to jednak to zróżnicowanie sprawia, że kolorowe ujęcia nie są główną rzeczą, która zapada w pamięć po seansie. A wisienką na torcie tej artystycznej wirtuozerii jest śliczna sekwencja zrealizowana w formie animacji.

Mamy też naprawdę świetne kreacje, zwłaszcza, że wybitnych postaci tutaj nie brakuje. Poza wspomnianymi już wyżej nazwiskami mamy do czynienia choćby ze świetną rolą Jeffreya Wrighta, Frances McDormand, Benicio Del Toro czy też Lea’i Seydoux. Miło ogląda się, jak zawsze, Timothee Chamaleta, ale jego rola tutaj nie wyróżnia się niczym specjalnym od jego innych kreacji. Jednak każdorazowe pojawienie się na ekranie, choćby na sekundę, każdej aktorki i każdego aktora, których znamy z setek innych kreacji, powoduje, co u Andersona jest normą, zwyczajną radość. Nawet jeśli dana postać ma tu jedynie kilka sekund czasu ekranowego.

Jestem całkiem pozytywnie zaskoczony tym, jak najnowsze dzieło Wesa Andersona mi przypadło do gustu. Nie jestem może jakoś wielce zachwycony, bo wiem, że to nie do końca jest moja estetyka kina, ale jednak wreszcie ten reżyser potrafił mi dać coś poza cukierkowymi zdjęciami, błyskotliwymi dialogami i plejadą gwiazd. Dał mi też emocje. I wrażenie obcowania z naprawdę ciekawymi historiami. Ba, to były ciekawe historie, wypełnione ciekawymi bohaterami! I tym razem zapewne będę już dobrze pamiętał o czym był ten film, dłużej niż w przypadku „The Grand Budapest Hotel” czy „Moonrise Kingdom”. A to zaś sprawia, że naprawdę jestem ciekaw kolejnego dzieła tego twórcy.

Opinia:

Nowy film Wesa Andersona to znacznie więcej niż cukierkowa oprawa wizualna oraz gwiazdorska obsada. Jest tu (wreszcie) naprawdę świetna treść!

Moja Ocena:
7
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna