Niemal rok po światowej premierze do Polski trafi film, który cieszył się sporym uznaniem na Festiwalu w Wenecji w 2018 roku. Udało mi się upolować przedpremierowy pokaz „At Eternity’s Gate”, także pędzę z opinią!
Oczywiście polski dystrybutor nie byłby sobą, gdyby nie dodał do tytułu nazwiska bohatera produkcji, a więc Van Gogha. Może to pomoże przyciągnąć uwagę publiki na tę produkcję, bo póki co niewiele się o niej mówi. A przecież odtwórca głównej roli, Willem Dafoe, nominowany był tutaj do Oscara. Już kiedy w poprzednim roku zobaczyłem pierwsze zdjęcia aktora w charakteryzacji słynnego malarza byłem ciekaw tej produkcji. Ale nie jest to klasyczna biografia.
I choć towarzyszymy Vincentowi przez kilka ostatnich lat życia, tak twórcy nie oferują klasycznej narracji, albowiem „U bram wieczności” (pozwolę sobie używać wyłącznie oryginalnego tytułu w spolszczonej wersji) przyjmuje mocno subiektywne przedstawienie historii. Świat obserwujemy najczęściej oczami Vincenta Van Gogha, i to momentami wręcz dosłownie. Kamera pokazuje wiele ujęć z perspektywy pierwszej osoby – biegnące stopy, piękne krajobrazy. Co ciekawe, ekran jest w tych ujęciach podzielony na pół – górna część jest wyraźna, a dolnej mocno brakuje ostrości. Trochę nie rozumiem tego zabiegu artystycznego. W ciekawym wywiadzie z operatorem kamery, Benoit Delhommem, dowiedziałem się, że chodziło o specjalną nakładkę na obiektyw, inspirowaną… Okularami przeciwsłonecznymi, które potrafiły świetnie wyciągnąć żółty kolor Prowansji, jak na obrazach Van Gogha, ale miały też właśnie rozmycie dolnego pola widzenia. Postanowiono z reżyserem skorzystać z tego efektu. Kolory są ładnie wyciągnięte, ale sam motyw nieostrego w znacznej części obrazu nieco psuje wrażenie.
Cały ten efekt jednak pozwala nie tyle obserwować ostatnie lata życia artysty, a pomaga wejść w jego pokrętną duszę i problemy psychiczne, spojrzeć na świat jego oczami. Widz jest świadkiem wielu istotnych elementów jego życia, które poza przebłyskami geniuszu było również pełne nieprzyjemności i braku zrozumienia – pobytami w szpitalu psychiatrycznym i braku akceptacji w lokalnej społeczności Arles.
Niestety, cały film jest bardzo nierówny, albowiem ma długie fragmenty, w których nie dzieje się za wiele, poza obserwowaniem zachwytów bohatera nad pejzażami Prowansji. Jedna taka sekwencja trwa dobrych kilka minut. I choć mamy do czynienia z pięknymi krajobrazami, tak niewiele to wnosi do całej historii i może nieco nużyć. W innych fragmentach pewne wydarzenia pokazane są zbyt powierzchownie, by w pełni zrozumieć tę postać. Zabrakło też nieco interakcji Van Gogha z innymi bohaterami, bo te najczęściej były najciekawsze, a jest ich stosunkowo niewiele.
Nic nie można zarzucić za to Willemowi Dafoe, który w tej roli i w takiej konwencji filmu spisuje się rewelacyjnie. Amerykanin świetnie oddał głębię tej postaci, jej demony, poszukiwanie siebie i zachwyt nad naturą. To naprawdę bardzo dobra rola, a nie jedyna w tej produkcji, bo inni spisują się równie dobrze. A obsada jest naprawdę świetna, bo poza Dafoe mamy tu także Oscara Isaaca (jako Paul Gaugin), Ruberta Frienda (jako Theo Van Gogh) czy Madsa Mikkelsena w krótkiej roli księdza, z którym Vincent ma najciekawszy chyba dialog.
Jak już wspominałem, film wygląda naprawdę ładnie, barwy świetnie odzwierciedlają i malarstwo (dominacja żółtego) oraz duszę (szarości) artysty. Zabieg z nieostrymi ujęciami nie do końca mnie przekonuje, ale poza tym mamy naprawdę piękne, długie kadry. Kiedy Van Gogh zachwyca się krajobrazami są one podkreślone szerokimi kadrami. Kiedy film skupia się na jego relacjach czy emocjach często prezentowane są bliskie, bardzo intymne kadry. Często mamy do czynienia także z długimi ujęciami, bardzo drżącą kamerą, wszystko to ma podkreślić niestabilność głównego bohatera.
Trochę zaskakuje mnie zaś finał filmu, który dość jednoznacznie wybiera jedną z kilku prawdopodobnych wersji śmierci Van Gogha. Chyba już nigdy nie poznamy prawdy jak do tego doszło, ale film obiera jedną z wersji, która jest najmniej prawdopodobna. Szczerze mówiąc, wolałbym, by film nie rozstrzygał tego tak jednoznacznie. To tylko hipoteza, co dla wielu widzów może nie być jasne i będą mieli oni zaburzony obraz.
Niemniej jednak, dobrze, że ten film trafia po tylu miesiącach do polskich kin. Bo mimu wielu bolączek, jak choćby stosunkowo nierówna narracja i dziwne rozłożenie akcentów, to naprawdę dobry film. Ale dla mnie w sumie „tylko dobry”. Dafoe daje kolejny popis wspaniałego aktorstwa, a piękne zdjęcia nawiązują do twórczości wybitnego malarza, choć zabieg z ich częściowym rozmazaniem w ogóle do mnie nie trafia. Nie jest to pełnoprawna biografia, a bardziej próba wejścia w bardzo skomplikowany umysł wielkiego artysty. I w ten sposób „U bram wieczności” wypada naprawdę ciekawie.