Kurde, ja bym chciał dalej robić wideo, ale mam jeden, zasadniczy problem.
Kwietniowy eksperyment udowodnił mi, że robienie wideo sprawia mi przyjemność. Ale nie taką, jaką odczuwam, kiedy piszę. Ponadto, i co chyba najważniejsze, od wielu osób regularnie słyszę, że piszę całkiem nieźle. Ładnie, składnie i wyważonym tonem. Zrozumiale. Aż dziwne, że wobec tego czytelników mi ubywa z każdym miesiącem, hehe.
Kajdany Analyticsa
No i w tym cały sęk – rok temu, robiąc sobie przerwę od blogowania (niemal równo rok temu, damn) na ponad trzy miesiące oderwałem się od ciśnienia na zasięgi, UU, PV i wszystkie inne śmieszne cyferki. Bo wystarczy mi radość z pisania, która powróciła oraz przyjemne uczucie gdy słyszę te pojedyncze opinie, że robię to dobrze. Dwanaście lat pisania w Internecie robi swoje.
Przestałem się łudzić, że będę znanym blogerem, twórcą, kimkolwiek. Przynajmniej bardziej niż jestem. Że stanie się to moją jedyną pracą – tak marzyłem o tym przed paroma laty. Im bardziej o tym marzyłem, im mocniej o to zabiegałem, tym gorzej mi to wychodziło. Złoty okres mojego blogowania i komercjalizacji tego zajęcia przypadł trzy lata temu. Być może za szybko, za łatwo, popełniłem potem jakieś błędy. Chciałem za bardzo skupiać się na cyferkach, zatracając radość ze stukania w klawisze.
Wracając po przerwie wyswobodziłem się z kajdan Analyticsa. Dawno już nic na blogu nie zarobiłem. I to chyba najlepsze co mnie spotkało. Tak mi się wydaje… Choć przecież nie zarabianie jest wyznacznikiem sukcesu w blogosferze. Kurde, nie wiem co jest obiektywną miarą sukcesu w tym środowisku. Wysokie miejsce w rankingu Jasona Hunta? Bycie prelegentem na konferencjach? Ok, dobra, to nawet osiągnąłem. A może faktyczna pomoc swoim odbiorcom. O, w to jestem w stanie uwierzyć.
Dla mnie jednak miarą sukcesu jest coś innego – własna satysfakcja. Każdy odnajdzie ją we właściwy dla siebie sposób. Nawet ten tekst powstawał początkowo jako krótkie trzy zdania na Facebooka, lecz zacząłem stukać w klawiaturę komputera tak szybko, że zrobił się z tego niemały wywód. I pewnie nikt tego nie przeczyta, ale i tak będę szczęśliwy. Bo wyrzucę to wszystko z siebie.
Wyjście z choroby
I to nie jest tak, że nie wiem jak osiągnąć sukces, bo wiem. Jednak droga do sukcesu albo średnio ma się do moich umiejętności, możliwości czasowych albo wartości moralnych. Nie chcę clickbaitów. Nie chcę pisać na bazie bieżących spraw tylko po to, by załapać się na falę zainteresowania danym tematem. Nie chcę i tyle. Nie mam też za wiele czasu na to, by robić wszystko tak dobrze jak bym chciał. I pewnie nigdy nie będę go miał, bo tworzenie zajebistych, rzetelnych, dobrych treści, bez clickbaitów i innych wątpliwych, dla mnie, moralnie praktyk wymaga ogromu czasu. A od kiedy, jakiś rok temu, wyszedłem z pracoholizmu nie mam zamiaru robić drugiego etatu po powrocie z pracy.
Polubiłem się opier… Lenić. Rozrywać. Robić jakieś spontaniczne rzeczy. Nie wykonując jakieś bezsensowne czynności, jak choćby leżenie i nic nie robienie. Nadal nienawidzę marnować czasu, mamy go za mało. Ale chodzenie do kina, oglądanie seriali, granie w gry, wychodzenie do ludzi, pójście nad Wisłę poczytać Pocketa – wreszcie pozwalam sobie na znacznie więcej przyjemności i odpoczynku niż zwykłem to robić dawniej.
Szanuję ludzi, twórców, którzy niemal nie sypiają w pędzie do sukcesu. Been there. Done that. Sukces przestał być moim priorytetem.
No i widzicie, tak oto z trzech zdań, które miały trafić na Facebooka, powstał tekst, w którym przyznaję się do swojego dawnego pracoholizmu. Tak z rozpędu napisałem. Bo mi to sprawia frajdę. I niech tak już zostanie.
A wideo?
Nim też się zajmę, w swoim czasie. Muszę aparat kupić. A ostatnio oszczędności wydałem na wakacje w Berlinie. Dawniej nie jeździłem na wakacje. Wolałem inwestować w bloga i sprzęt. To też się we mnie nieco zmieniło. I jakoś mi z tym fajnie. Nawet bardzo.
(A jeśli czyta to przedstawiciel marki Panasonic to niech wie, że chętnie pożyczę na dłuższe testy Lumixa G7. :P)
Autorem zdjęcia z Unsplash jest Jesus Kiteque