Pożegnanie z Internetem

Jakby się tu z wami pożegnać? Sam nie wiem, od dwóch tygodni układałem sobie w głowie najlepszą możliwą formę tego tekstu. Po czym doszedłem do wniosku, że na to nie ma najlepszej możliwej formy. Będzie zatem słowotok.

Ten blog zmienił moje życie. Nie bójmy się mówić o tym otwarcie. Generalnie, zmienił je na lepsze. Dał mi fajną pracę w pół roku po starcie, rok później kolejną, w której jestem do dziś. Wiele mnie nauczył. Dał mi możliwość poznania fantastycznych ludzi, jeździć w świetne miejsca, mieć dostęp do ekskluzywnych imprez, materiałów, dóbr. Dał mi spełnienie – od dekady piszę do Internetu, najpierw dla innych (Transfery.info, kicker.pl, New Anthem, MM Trójmiasto), wreszcie na blogu mogłem pisać co chcę i jak chcę. To było świetne – spełniać się w tym, co uwielbiam. Blog dał mi też zarobić, łącznie jakieś kilkanaście tysięcy złotych w te trzy i pół roku. To bardzo fajny bilans.

Ale każdy bilans zawiera również pozycję strat. A tych również było sporo, choć wiele z nich akceptowałem. Wiecie, cel uświęca środki. Minimum snu, wieczna presja, godziny poświęcane na drobne choćby sprawy. Kilka spieprzonych rzeczy w prywatnym życiu. I to ciśnienie, myśl z tyłu głowy, że koniecznie trzeba coś napisać, by nie pozostać w tyle, by społeczność była zadowolona, by podnosić jakość, by to wszystko się rozwijało, by pisanie sprawiało nadal przyjemność. Godziny, dni, tygodnie, miesiące. Trzy i pół roku. Myśl o tym, że koniecznie trzeba poświęcić trochę czasu na tworzenie czy planowanie kolejnych materiałów, bo inaczej będzie kiepsko.

Z tą myślą i presją budziłem się i zasypiałem każdego dnia. Cały dzień, nawet robiąc inne rzeczy, towarzyszyło mi poczucie, że po powrocie z pracy muszę (i chcę, choć też muszę BO chcę) coś napisać, choćby status na Facebooku (by Edge Rank mnie nie wyciął). To, czego nie zdążyłem zrobić w tygodniu nadrabiałem w weekendy, zamiast odpoczynku. Ba, w ostatnim półroczu większość tekstów napisałem właśnie w weekendy – pisząc je ciągiem. Potem wystarczyło je opublikować, nic prostszego, wydawałoby się. Ale nie potrafiłem. Ostatni tekst opublikowałem 16 dni po jego napisaniu.

Było też ostatnie Blog Forum Gdańsk, które całkowicie zmieniło mój proces kreatywny. Dawniej potrafiłem napisać artykuł, kliknąć „publikuj” i zorientować się, że coś mogłem napisać inaczej, lepiej, zrobić choćby podstawową korektę. Po BFG w 2015 roku odszedłem od tego. Pisałem tekst, dawałem mu dwa dni poleżeć w szkicach, wracałem do niego, poprawiałem błędy, dopisywałem dodatkowe przemyślenia, zmieniałem konstrukcję. Dzięki temu zacząłem pisać lepiej. Znacznie lepiej. Ja to widzę, widziało też wielu z was. Autorsko czuję się znacznie bardziej spełniony.

Jednak co z tego, skoro nie przełożyło się to na rozwój bloga. Rok temu zaglądało tu trzy razy więcej osób. Oczywiście, wzrost jakości tekstów nie jest jedyną, a na pewno nie bezpośrednią przyczyną spadków zasięgu. Są też inne: niedopracowana komunikacja w pozostałych układankach mojego ekosystemu mediów, zmiana tematyki na przestrzeni tych ponad trzech lat, brak konsekwencji w kilku kwestiach.

Żeby nie było, nie winię o to was, jedynie siebie. To paradoksalne, jak potrafię świetnie doradzić innym twórcom (przeczytajcie o tym jak zainspirowałem Żudit), a sam nie umiem utrzymać rozwoju swojego bloga. I ok, pisałem głównie dla przyjemności, strasznie jaram się tematami, które opisuję, nie robię tego dla hajsu. Jednak stały rozwój tego, co robię zawsze mnie motywował. W bieganiu, w pracy, w grach komputerowych. Wzrost statystyk, miłe komentarze, retweety. To dawało mi kopa do dalszego działania. Spadek liczby czytelników zabił we mnie tę motywację. Została mi sama przyjemność z pisania. Czasem to jednak za mało.

Jestem zmęczony.

Potwornie wycieńczony. Napisałem masę tekstów, których nie opublikowałem, jeszcze więcej pomysłów mam zanotowanych. Chciałem nawet zacząć pisać na poważniejsze tematy, zmieniać świat na lepsze. Co z tego. Sam fakt ich pisania mnie cieszył, ale nie opublikowałem ich, bo nie chciałem widzieć, że przeczytało go ledwie kilkadziesiąt osób. Im lepiej pisałem, tym mniej osób się tym interesowało. Smutek, zmęczenie, zrezygnowanie. Odechciało mi się w końcu nawet pisać regularnie.

Postanowiłem wyjść do ludzi, po pracy, w weekendy, odkryć życie na nowo. Nie patrzeć na drzewa z kawiarni przy komputerze, a z książką na ławce w parku. Zamiast spinać się nad kolejną publikacją – spędzić pół weekendu w Miejscu Chwila oglądając mecze Mistrzostw Europy. Nie odpalać komputera przez 48 godzin pobytu w Toruniu. Posmakowałem tego, częściowego offline i okazało się, że jest życie poza blogiem. I jest nawet spoko.

Może miałem to wszystko źle poustawiane, może mogłem to wszystko umiejętnie połączyć. Może, nie ma co gdybać. Ale nie robiłem tego. Jestem zmęczony. Potwornie zmęczony. Chcę dalej próbować życia z dala od komputera. Po pracy, w weekendy, na urlopie. Dlatego właśnie

żegnam się z wami.

Pewnie nie na zawsze. Szczerze, nie wierzę, bym wytrzymał długo. Jutro jadę na pierwszy od dwóch lat, prawdziwy urlop. Jadę odpocząć. Grać w gry. Oglądać mecze i pić piwo z kolegami. Nie chcę rozmawiać o pracy, Internecie, blogowaniu czy tym wszystkim, czym żyłem ostatnie trzy i pół roku. Zniknąć z Internetu.

Najpierw odpocznę. Potem pomyślę co dalej. Czy wrócić? Kiedy? Może wymyślę Troyanna na nowo? Poukładam sobie życiowe priorytety, wszystko tak, by nigdy więcej nie poczuć tego zmęczenia? Może tak się nie da? Nie wiem. I szczerze, nie obchodzi mnie to teraz. Będzie co będzie. Będzie dobrze. :)

Na sam koniec (jeśli w ogóle to czytasz) chciałbym podziękować wszystkim, którzy kiedykolwiek kliknęli w link na domenie troyann.pl. Kto dał mi lajka, serduszko, komentarz, obejrzał moje wygłupy na Snapchacie. Mimo wszystko, odniosłem niemały sukces i jestem z niego bardzo dumny. I wam to zawdzięczam. I wam za to dziękuję.

Partnerzy Troyanna