Uwielbiam dobre kino szpiegowskie, a już od jakiegoś czasu, bodaj od „Atomic Blonde”, nie mieliśmy w kinach nic dobrego w tym temacie, stąd moje zainteresowanie „Czerwoną Jaskółką” było na dość wysokim poziomie.
Kiedy studiowałem politologię moje zainteresowania skierowane były na dwa zagadnienia: polityka USA (to były czasy kiedy stanowisko prezydenta obejmował pierwszy czarnoskóry polityk) oraz stosunki międzynarodowe z naciskiem na wywiad oraz Zimną Wojnę. Pracę licencjacką pisałem o wpływie polityki Ronalda Reagana na upadek ZSRR, zaś w magisterce skupiłem się na jednym z elementów tego wpływu: działaniach CIA Williama Caseya. Dlatego tematyka stosunków amerykańsko-rosyjskich i szpiegostwa jest nadal bliska memu serduszku, a filmy na ten temat przyciągają moją uwagę.
Nic więc dziwnego, że „Czerwona Jaskółka” była na moim radarze, choć wiele osób porównywało ten film do dziejów Czarnej Wdowy, bohaterki komiksów Marvela. I owszem, można znaleźć trochę podobieństw pomiędzy bohaterką graną w MCU przez Scarlett Johanson, a historią przedstawioną w ekranizacji książki Jasona Matthewsa, jednak są to jedynie pozory. Za reżyserię projektu odpowiada Francis Lawrence, który debiutował zresztą ekranizacją komiksu „Constantine” paręnaście lat temu, a potem dał światu także „Jestem Legendą” z Willem Smithem oraz trzy części „Igrzysk Śmierci”. Czy jego doświadczenie w kinie akcji przekłada się jakoś na dzieło szpiegowskie?
„Czerwona Jaskółka”, choć rozgrywa się we współczesnych realiach, uzmysławia, że Zimna Wojna tak naprawdę się nie skończyła, a wręcz trwa w najlepsze i następuje obecnie jej eskalacja. To dość ciekawe rozwinięcie sytuacji, w której rosyjscy hakerzy za pomocą amerykańskiego medium wpływają na wynik wyborów w USA. Zresztą świetnie puentuje to postać Charlotte Rampling w samym filmie (cytat z pamięci):
„Amerykanie są tak pochłonięci zakupami i mediami społecznościowymi, że zaufanie świata do nich spada, ktoś musi przejąć kontrolę nad światem, by zapanował pokój.”
I choć zwiastun zapowiadał film o kobietach uwodzących w celach politycznych, tak sam film jest iście szpiegowską intrygą. Pełną zwodzenia przeciwników, ale także brutalnych tortur i dość mocnych scen… Hmmmm, no nie erotycznych, a mocniejszych nawet, jak scena gwałtu. Sama fabuła jednak cierpi na brak odpowiedniej dynamiki. Z jednej strony, to całkiem dobrze odpowiada szpiegowskim realiom, gdzie wszystko rozwija się powoli, miesiącami, jednak jednocześnie nieco wynudza. I choć ma swoje mocniejsze momenty, tak większość spokojniejszych fragmentów się bardzo mocno dłuży. Wierzę, że można by to wszystko skonstruować znacznie sprawniej. Nie o sceny akcji, ale o relacje między bohaterami czy same intrygi.
Film daje widzowi całkiem ciekawych bohaterów z całkiem niezłą motywacją, jednak główna bohaterka jakoś nie potrafi do siebie przekonać – zbyt szybko z łagodnej Dominiki staje się drapieżną jaskółką mimo niepełnego treningu i wrzucenia w świat wywiadu pod przymusem. I choć Jennifer Lawrence wypada w tej roli całkiem przekonująco, mieszając zagubienie w nowym środowisku z szybko przyswojonym sprytem, tak pozostali bohaterowie nie otrzymują wystarczająco dobrego umotywowania swoich czynów, są zbyt prostolinijni.
To, co nieco irytowało mnie większość seansu to postaci rosyjskie grane przez Amerykanów i mówiące dość koślawym rosyjskim akcentem. I choć jest to zabieg zrozumiały, bo większość bohaterów to Rosjanie, a film musi trafić jednak do międzynarodowego grona, tak różnica w tych akcentach nieco przeszkadza. Zwłaszcza, jeśli dorzucamy do tego aktora, który przeważnie grywa przedstawicieli indiańskich plemion – Ciarana Hindsa. Niby fajnie, że wreszcie dostał rolę poza swoim schematem, jednak nie wiem czy rosyjski generał to odpowiednia rola na przełamanie. Kiepsko wypada w tym aspekcie także Jeremy Irons, a Charlotte Rampling, którą chciałem się w filmie pozachwycać pojawia się na ekranie zbyt rzadko. Na plus zapisać trzeba jednak, że gdy już się pojawia, to nie zawodzi. Kiepsko w roli amerykańskiego agenta wypada także Joel Edgerton.
Na plus filmowi zapisać trzeba bardzo skromne zarządzanie muzyką, której najzwyczajniej najczęściej nie ma. Dzięki temu mocniejsze sceny pozwalają nam się skoncentrować na czystej i dość brutalnej przemocy, dając jej, wręcz dosłownie, wybrzmieć. Ja kilka razy odwracałem wzrok z ekranu, tak brutalne i niezbyt smaczne mamy tu sceny. Nieźle wypadają też zdjęcia – powolne ruchy kamery budują atmosferę pozornego spokoju, a symetryczne kadry ustanawiają bohaterów w centrum wydarzeń.
Otrzymujemy więc dobre odwzorowanie świata szpiegowskiego sprzed kilku epok (mimo, że akcja rozgrywa się współcześnie), a nie współczesnego, które rozgrywa się głównie w Internecie, ale przede wszystkim dość średni film. Seans może się nużyć, bo choć dość wiernie oddaje rzeczywistość mozolnego świata wywiadowczych intryg, tak nie wypełnia tego czymś, co przykuwało by uwagę widza – ciekawymi bohaterami. Dlatego „Red Sparrow” muszę jednak rozpatrywać w kategoriach rozczarowań, bo sama historia miała potencjał, by dać widzowi w trakcie ponad dwugodzinnego seansu nieco więcej do zapamiętania.