Nie jestem wielkim fanem francuskich komedii, choć też niezbyt wiele ostatnio ich widziałem. Pierwszym po dłuższej przerwie okazał się być właśnie „Facet do wymiany”.
Ogólnie, pewnie nie wybrałbym się do kina na tę produkcję gdyby nie fakt, że jego dystrybutor, Kino Świat, zaprosił mnie oraz kilku moich znajomych i czytelników na pokaz przedpremierowy. Uznałem, że nawet jeżeli mnie się film nie spodoba, to przynajmniej będę mógł sprezentować komuś innemu kilka przyjemnych chwil. Co więcej, w przededniu seansu postanowiłem spontanicznie pojechać na Open’era na koncert Radiohead, wrócić tej samej nocy, niemal od razu pójść do pracy, a z biura prosto do kina. Więc po niemal dwóch dobach bez snu pogodziłem się z faktem, że prawdopodobnie w trakcie seansu zasnę. Wiem, że te słowa czytać może ktoś od strony dystrybutora i narażam się pewnie na ostracyzm, ale przecież nie będę kłamać.
„Facet do wymiany” to film Guillaume Caneta, który jest jednocześnie reżyserem, jak i głównym bohaterem. Tak, nie gra głównego bohatera, a nim po prostu jest, ponieważ wydarzenia przedstawione w filmie, choć stricte fikcyjne, rozgrywają się w znanym nam uniwersum, gdzie Marion Cotillard jest Marion Cotillard, a w rozmowach przewijają się inne znane nazwiska francuskiego kina (Gerard Depardieu choćby). Osadzenie historii w ten sposób sprawia, że całość przedstawionych wydarzeń, choć często komicznie nierealna, staje się naprawdę ciekawa.
Canet to aktor, którego najlepsze lata chwały już minęły, już nie jest pożądany przez piękne kobiety, wyraźnie się starzeje, a gdy sobie to uświadamia, to zaczyna wpadać w kryzys wieku średniego. Zauważa, że jego życie, choć bardzo udane, staje się po prostu nudne. A przecież miało być zupełnie inaczej. Miał być Rock’n’Roll przez całe życie. Zaczyna się zabawa w dwudziestolatka, z imprezami jak za najlepszych lat, nadmiarem alkoholu i narkotyków, chirurgią plastyczną… Wszystko to, co jego organizm wręcz zaczyna odrzucać (momentami dosłownie). Nie chciałbym tu popadać w zbyt wiele szczegółów, by uniknąć spoilerów, ale ograniczę się do tego, że wpadanie ze skrajności w skrajność może przynieść zaskakujące efekty.
Najciekawsze w tym filmie jest jednak to, że sama formuła dzieła mocno ewoluuje wraz z bohaterem. Początkowo mamy do czynienia z typowo francuską komedią, która gra na zabawnych dialogach, niedomówieniach i relacjach między postaciami, bez żadnych odchyłów od normy. Coś, co bawi, ale jednocześnie potrafi być okrutnie nudne, bo powtarzane jest w niemal każdej francuskiej komedii. Z czasem jednak coraz więcej pojawia się gagów w amerykańskim stylu, bazujących na absurdzie, głupocie i szoku. Ten balans z każdą minutą przechyla się coraz mocniej w kierunku kina amerykańskiego, by w finale… O kurde, nie chcę tego zdradzać od razu, ale finał jest znakomity, autoironiczny, parodiujący cały dotychczasowy film.
I film, choć okrutnie zabawny, ma też drugie, nieco smutne dno. Obserwujemy przecież bohatera, który w pogoni za straconymi latami łamie swoje przekonania, odrzuca od siebie najbliższe osoby, chcąc być „młodszym” i „fajniejszym”. I sam staje się znacznie szczęśliwszy, ale wszyscy dobrze wiemy, że jest to bardzo pozorne szczęście. Obserwujemy też jego filmową małżonkę, Marion Cotillard, której reakcje na kolejne wyczyny Caneta są skrajnie różne, a hipokryzja kobiet pokazana jest w pełnej krasie.
Aktorsko film wypada poprawnie, lub nawet dobrze. Czy to Canet, czy Cotillard, którą obserwujemy jako aktorkę przygotowującą się do kolejnych ról, bawiącą się akcentami czy grającą urazy, dają po sobie poznać, że kryzys wieku średniego potrafi być naprawdę bolesny. Świetną robotę wykonała też ekipa od charakteryzacji, która cudownie przedstawia kolejne etapy zmiany naszego bohatera. Cudo. Na pochwałę zasługuje też montaż, który przedstawia dość zwyczajne czasem dowcipy w sposób arcyprześmieszny.
En enfer (franc. „do diaska”)! Nie spodziewałem się po tym filmie absolutnie niczego, a okazało się, że nie tylko udało mi się nie zasnąć, ale i otrzymałem naprawdę dobre kino, które w ciekawy sposób ewoluuje i opowiada o problemach tak uniwersalnych w sposób zabawny. Przecież każdemu z nas wydaje się, że kryzys wieku średniego nas nie będzie dotyczył, tymczasem ja mam kryzys wieku przedśredniego (halo, zaraz trzydziestka!) średnio raz w tygodniu. I tak oto, nieoczekiwanie, udało mi się spędzić kapitalny wieczór z garstką znajomych, gdzie śmiechom nie było końca!