„Ładnie pachniesz” – recenzja „Ligi Sprawiedliwości”

Drugi największy budżet w historii kina, mocno zaniżone po poprzednich filmach DC oczekiwania i burzliwy proces produkcji z unoszącym się nad filmem cieniem Zacka Snydera – wiele sygnałów wskazywało na to, że „Liga Sprawiedliwości” nie może być filmem dobrym. I to być może była dla niego dobra pozycja startowa.

Nie oszukujmy się, że po kinie superbohaterskim oczekujemy kinowej wirtuozerii. To, czego widzowie chcą to rozrywka, ale rozrywka podana w dobrym stylu, z logiczną fabułą, dobrze skonstruowanymi bohaterami i relacjami pomiędzy nimi. Marvel swoje uniwersum buduje od dekady i robi to generalnie bardzo dobrze, choć formuła zaczyna powoli być nużąca. DC i Warner Bros. próbują od niedawna nadrobić stracony czas i stworzyć uniwersum, które zakorzeni się w popkulturze równie mocno co bohaterowie z równoległej stajni.

Drugi najdroższy film w historii kina

Jak dotąd, efekty były mizerne. Zarówno Batman v Superman„, jak i „Legion Samobójców” były produkcjami niezbyt udanymi, z wielu różnych powodów, o których pisałem w recenzjach i nie ma co do tego wracać. Promykiem nadziei była „Wonder Woman”, co pozwalało wierzyć, że „Justice League” utrzyma falę wznoszącą (w końcu w filmie jest Aquaman, więc mogą kontrolować fale, huehue). Kiedy wiosną tego roku rodzinna tragedia zmusiła Zacka Snydera do ustąpienia z prac nad filmem, na plan wkroczył Joss Whedon, by dokończyć proces postprodukcji oraz… dokręcić nowe sceny. Czyli coś, co pogrzebało „Suicide Squad”. W tym momencie przestałem mieć wobec „Ligi” jakiekolwiek oczekiwania. Zresztą, pewnie nie tylko ja – choć wydawało się, że najgorsze w DC już za nami, wiele wskazywało, że może być jeszcze gorzej. A przecież to produkcja, która miała drugi najwyższy (ex equo z jedną z odsłon „Piratów z Karaibów”) budżet produkcyjny w historii kina.

Zasiadłem więc w sali IMAX bez żadnych nadziei i czekałem. Film od początku narzuca wysokie tempo, pokazując nam po kolei bohaterów, także tych nowych, którzy bardziej lub mniej chętnie zaczynają się jednoczyć. I choć dotąd poznaliśmy bliżej jedynie Batmana oraz Wonder Woman (bo Superman przecież nie żyje, choć jego duch się unosi przez cały film), tak wprowadzanie nowych postaci przebiega bezboleśnie. Nie, żeby byli oni świetnie zarysowani i mieli doskonale nakreślone backstory, ale nie jest to też zrobione w sposób głupi, spłycający i krzywdzący dla nich, jak miało to miejsce w „Legionie Samobójców”.

„O nie, znowu muszę w tym zagrać…”

Pomiędzy patosem, żenadą a humorem

Co ciekawe, scenariuszowo film jest skonstruowany całkiem nieźle – dużo jest drobnych wątków, które zdają się być zbędne, jednak film nie poświęca im zbyt wiele czasu, więc nie denerwują za mocno. Można by ten czas przeznaczyć na lepsze przedstawienie kilku nowych bohaterów zamiast choćby pokazywać przeprowadzkę matki Clarka Kenta, ale to łącznie jakoś minuta czasu ekranowego, więc nie boli to zupełnie. Nie wszystkie rozwiązania fabularne mi się podobają, ale wszystkie mają pewien ciąg i tworzą logiczną całość.

Zaskakuje dobre wprowadzenie Cyborga do uniwersum

Wszystko też tak naprawdę nieźle się klei i choć czasem bohaterowie lub ich wrogowie zachowują się trochę nielogicznie, tak nie można im odmówić rażącej konsekwencji. Nawet relacje pomiędzy naszymi herosami są zarysowane całkiem nieźle i cieszy oglądanie interakcji pomiędzy nimi. Nie zawsze wychodzi to jednak idealnie, a czasem dialogi epatują i ociekają wręcz przesadnym patosem. Dla równowagi, w usta postaciom włożono całkiem sporo dowcipów, choć najlepsze zostały raczej wyeksploatowane w materiałach promocyjnych. Szkoda, że Flash jest głównie postacią ciągnącą humor, przez co jego rola w grupie herosów najczęściej ogranicza się do bycia komikiem. Nie oznacza to, że inni nie śmieszkują, ale często robią to trochę niezamierzenie. W „Batman v Superman” wszyscy wyśmiali słynną „Marthę” i w „Lidze” trafia się podobna rozmowa, która choć pełna powagi położyła mnie ze śmiechu. Nie będę za wiele zdradzał w tej chwili, ale generalnie dotyczy ona zapachu.

Mamy więc nienajgorszy scenariusz, przynajmniej jak na produkcję tego typu, i tak jak wiele produkcji tego gatunku najsłabszym jej elementem jest antagonista. Steppenwolf to kolejny antybohater, którego jedyną motywacją jest sianie pożogi i zniszczenia wszędzie wokół, zagłada ludzkości i inne klimaty jarające złych przybyszy z kosmosu. Nuda. Brakuje mu wyrazistości, jakiegokolwiek charakteru i kwestii lepszych niż „teraz zniszczę cały świat, hahahahahahahaha <demoniczny_śmiech>”. Ile razy to jeszcze będzie wałkowane? Do tego wygląda on bardziej komicznie niż demonicznie, ze względu na niezbyt udane CGI, więc efekt zobojętnienia na antagonistę zyskuje na skali. No właśnie, warstwa wizualna…

<3

Brak efektu w efekciarstwie

To, co rzuciło mi się w oczy trakcie oglądania napisów końcowych (są dwie sceny po napisach) to spora liczba osób zaangażowanych w efekty wizualne i w sumie jest to dobre podsumowanie całej produkcji (chyba więcej niż wszyscy inni razem wzięci), której większość powstawała w studio z użyciem green screenów. Scenerii bez użycia efektów jest tu naprawdę niewiele, a duża część tych efektów jakoś nie porywa. Może nie swoją jakością, a ich specyficzną stylistyką.  Zresztą, same sekwencje walki nie zachwycają – brakuje w nich polotu, czegoś nowego i zwyczajnie interesującego.

„O hi Ben”

Ponadto, wiele scen dynamicznych pokazanych jest z tak bliska, że momentami ciężko dostrzec cokolwiek poza rozmazaniem ekranu, co czasem przeszkadza w zorientowaniu się co właśnie wyczyniają bohaterowie. Co jednak cieszy, to odejście od przytłaczającego wręcz mroku lejącego się z ekranu. Nie jest może kolorowo jak w „Thor Ragnarok” (i nie ma Jeffa Goldbluma :<), lecz to krok w zdecydowanie lepszym kierunku niż poprzednie produkcje ze stajni DC. Są także nieco mroczniejsze, zajeżdżające wizją Snydera, sekwencje, jednak trzeba zrozumieć, że po jego wycofaniu się z projektu nie można było całkowicie skasować jego dotychczasowych prac nad filmem, więc było to niejako nieuniknione.

Muzycznie film nie prezentuje się zbyt spójnie, ponieważ mamy tu wątki świetne (znany już dobrze motyw z Wonder Woman, klasyczne wątki z poprzednich filmów o Supermanie czy Batmanie), utwory kompletnie nijakie (większość filmu) i kilka utworów muzyki popularnej (jak w „Suicide Squad”…). Sprawia to wrażenie niezbyt przemyślanej drogi.

Najlepszy standuper w całym uniwersum

Podsumowanie

Czy więc „Liga Sprawiedliwości” jest dobrym filmem? Ciężko nie odpowiadać na to pytanie nie biorąc pod uwagę kontekstu całego filmowego uniwersum DC, a w tym wypadku jest to krok w dobrym kierunku. Bohaterowie dają się polubić i choć wróg, któremu stawiają czoła jest kompletnie bez sensu, tak daje to wybrzmieć właśnie superbohaterom i relacji między nimi. Nie, żeby było to zobrazowane w sposób wybitny, ale na pewno nie odrzuca. Z ekranu wali w oczy tandetne momentami efekciarstwo, a dowcipy nie zawsze są trafione, ale w żadnym momencie nie odczuwa się żenady tak mocnej jak miało to miejsce w przypadku „Batman v Superman”. Brakuje także kompletnej dezorientacji spowodowanej brakiem logiki w fabule, jak było w „Legionie Samobójców”. I choć momentami „Liga Sprawiedliwości” sprawia wrażenie niespójnej produkcji, tak nie przeszkadza to w ostatecznym odbiorze. Cóż, nie jest to film dobry, ale też odbija się od dna żenady, które DC Expanded Universe, miejmy nadzieję, ma już daleko za sobą.

Partnerzy Troyanna