Jakoś nigdy Guillermo Del Toro nie potrafił mnie do siebie przekonać. Powszechnie ceniony wizjoner współczesnego kina otrzymał ode mnie jeszcze jedną szansę, bo przecież wiele wskazuje na to, że „Kształt Wody” będzie faworytem w wyścigu po Oscary. Czy jego nowy film rzeczywiście jest wybitnym dziełem?
Po zebraniu już ponad 18 nagród (BAFTA, Złote Globy, Satelity i parę innych) nowa produkcja Del Toro wydaje się zmierzać prosto po najbardziej prestiżowe statuetki. Wydaje mi się zresztą, że z 13 nominacji do Oscara zgarnie ich co najmniej kilka. Mamy tutaj do czynienia z produkcją o uniwersalnej miłości i pokonywaniu wszelkich przeszkód w drodze do niej. A to rodzaj historii, która przyciąga do siebie nagrody.
Akcja filmu rozgrywa się w latach sześćdziesiątych w Baltimore, a w zdecydowanej większości w tajnej placówce badawczej. I to właśnie do niej trafia pewnego dnia tajna przesyłka wprost z Amazonii – istota żyjąca pod wodą i obdarowana niesamowitymi zdolnościami. Poddawana badaniom mocno cierpi, a jedyną (niemal) osobą wykazującą jakiekolwiek współczucie istocie jest niemowa Eliza. Szybko nawiązuje z nią bliską relację, a potem próbuje jej pomóc. Nie będę się tu wgłębiać w więcej wydarzeń, bo sama historia jest ciekawa i ani na chwilę nie pozwala na nudę.
Scenariusz „Kształtu Wody” ma wszystkie elementy dobrego scenariusza – ciekawie prezentuje wszystkie kluczowe postaci historii, dobrze uzasadnia ich motywacje, daje odpowiednio dużo czasu na zawiązanie wszystkich wątków i wprowadzenie w świat przedstawiony. Przez cały cza utrzymuje odpowiednie, nie za szybkie, nie za wolne, tempo byśmy mogli się rozkoszować najważniejszym elementem tego filmu 0 aktorstwem (o nim później). Lekko fantastyczne zabarwienie historii nie wybija z rytmu w momencie, gdy na ekranie przedstawiane są mocne wydarzenia. A tych jest całkiem sporo.
Co więcej, nowy film Del Toro jest dość brutalny i jest kilka scen pełnych krwi oraz całkiem drastycznych sytuacji. Parę razy aż zamknąłem oczy, jestem „nieco” wrażliwy na takie widoki. Na szczęście, to wszystko równoważy się z subtelnym, dobrze wyważonym, ale dobrze wypunktowanym poczuciem humoru. I choć całość ma jednak parę dziur, tak jestem w stanie przymknąć na to oko.
Dobry scenariusz byłby jednak niczym, gdyby nie jego fantastyczne przełożenie na ostateczny efekt. A to stoi na naprawdę świetnym poziomie, głównie za sprawą kreacji aktorskich. Oglądanie Michaela Shannona jest od dawna jednym z moich ulubionych hobby. I choć nie daje się poznać w „Kształcie Wody” z nowej strony, tak jest to strona, którą uwielbiam. Demoniczna, mroczna, ale i mająca do tego świetne uzasadnienie. Rewelacją jest typowana do Oscara Sally Hawkins grająca niemowę. Wielką sztuką jest grać główną rolę bez żadnych kwestii większość emocji prezentując oczami, mimiką czy mową ciała. Jej udaje się to doprawdy znakomicie, jest przejmująca i porywająca w każdej scenie.
Michael Stuhlbarg przyzwyczaił mnie do świetnych kreacji i tutaj również nie zawodzi – choć podobnie jak Shannon, jego postać prezentuje nowego oblicza tego aktora. Swoją drogą, fajnie znowu zobaczyć ich razem na ekranie, po serialu „Boardwalk Empire”, w którym ich obu poznałem i pokochałem. Bardzo dobrze wypadają także Olivia Spencer czy Richard Jenkins. To zbiór fantastycznych aktorów nadaje charakteru tej produkcji – niemal każda scena jest bajecznie magnetyczna właśnie dzięki nim.
Ale także dzięki naprawdę ładnej oprawie – wizualnie ten film prezentuje się wybornie. Doszukiwałem się jakichś niedociągnięć w postaci podwodnej istoty, lecz do niczego nie mogłem się przyczepić. Zaprojektowana jest i porusza się bardzo dobrze. Całość zaprezentowana jest wieloma naprawdę smakowitymi kadrami i oświetleniem (sceny w ulewnym deszczu dawno nie robiły na mnie takiego wrażenia). Scenografie, charakteryzacja – nie można się do niczego przyczepić.
Dlaczego zatem Guillermo Del Toro nie sprawił, że wychodząc z kina nie byłem oczarowany? Ciężko mi powiedzieć czy uzasadnić ten fakt. „Kształt Wody” ma niemal wszystko, by mi zaimponować, lecz nie umiał zagrać mocniej na moich emocjonalnych strunach. Być może w historii brakowało czegoś nowatorskiego (poza samym obiektem miłości Elizy), wyjaśnienia źródeł i charakteru istoty (a jednocześnie te niedopowiedzenia budują też całą narrację).
I choć nie jestem wielce zachwycony tym obrazem, tak jestem w stanie w pełni docenić jego kunszt aktorski, techniczny oraz scenariuszowy. I nie zmieniam swojego zdania, że to produkcja, która zgarnie kilka statuetek na ceremonii rozdań Oscarów. W pełni na to zasługuje. Bo to naprawdę ciekawa i ładnie pokazana historia. A że nie zdobyła mego serca? Cóż, nie każda konwencja musi mnie w sobie rozkochać. Del Toro tym bardziej.