Być może coś mi umknęło, ale wydaje mi się, że „War Machine” to jak dotąd najważniejsza premiera filmu produkcji Netflixa. Czyli nie trafi do kinowej dystrybucji, a przecież skala tego filmu zdecydowanie by mu na to pozwalała.
Produkcje Netflixa podnoszą poprzeczkę w branży seriali (o czym świadczą liczne nagrody, jak choćby Złote Globy) czy dokumentów (o czym świadczą liczne nagrody oraz nominacje do Oscarów). Coraz odważniej cyfrowy gigant wchodzi także w produkcje pełnometrażowe i już ma na swoim koncie wiele udanych. Brakowało jednak dotąd produkcji naprawdę dużych, istotnych i znaczących dla publicznej debaty – te były jak dotąd domeną klasycznie dystrybuowanych filmów. „Machina Wojenna”, która miała premierę w ostatni piątek, jest więc ważnym krokiem dla rozwoju tej platformy i benchmarkiem tego czy obrana strategia się sprawdza.
Wielka szansa dla dobrego reżysera
A film ten naprawdę, przynajmniej na papierze, wygląda bardzo, bardzo poważnie. W roli głównej – Brad Pitt, asystują mu (choć w niszowych rolach) Ben Kingsley oraz Tilda Swinton oraz zgraja mniej znanych, ale już sprawdzonych i niezłych aktorów (że napomknę jedynie Scotta McNairy’ego czy Willa Poultera). Jednak nawet najlepsza obsada aktorska nie robi dobrego filmu jeśli scenariusz jest fatalny, a przedsięwzięciem nie kieruje odpowiedni reżyser. Tutaj w podwójnej roli przychodzi z pomocą David Michod, o którym nie było jak dotąd za głośno (o dziwo), ale to człowiek wykazujący się naprawdę sporym potencjałem. Gość ma na koncie bardzo dobre „Królestwo Zwierząt” z 2010 roku oraz jeszcze lepszy „The Rover” sprzed lat trzech, który nie zrobił może wielkiej kariery (nie miał nawet polskiej dystrybucji, a w box office zebrał ledwo 2 miliony dolarów), lecz były to naprawdę klimatyczne i mocne filmy o straceńcach.
A takim jest również w pewnym sensie nasz główny bohater w „Machinie Wojennej” – generał Glen McMahon, któremu Barack Obama przed laty powierzył dowodzenie koalicją wojsk w Afganistanie, a który w atmosferze skandalu z misją się pożegnał. Mamy więc do czynienia z próbującym nieco moralizować i uzasadniać sens prowadzenia wojen (głównie tej w Afganistanie) filmem biograficznym. Bohatera obserwujemy od momentu rozpoczęcia misji w Afganistanie, próbującego ogarnąć się pomiędzy prawdziwymi potrzebami wojny a meandrami polityki, która w skutecznym (przynajmniej według McMahona) prowadzeniu wojny przeszkadza.
Wataha po afgańsku
Poznajemy też całą klikę wiernych towarzyszy generała, gdzie poza asystentem, czy doradcą znającym specyfikę lokalną, znajdzie się miejsce dla pijarowca. Cóż, wojnę można mieć we krwi, ale do domu dociera tylko to, co przekażą media. Nasz bohater jest człowiekiem zasad, głównie swoich i głównie takich, które spisał w swojej książce o zarządzaniu wojskiem (wcześniej w Iraku odnosił sukcesy). Trzyma się tych zasad głównie wtedy, kiedy jest to wygodne, bo jak sam napisał:
Dobrego dowódcę poznasz po tym jak wyznacza zasady. Wybitnego po tym jak je łamie.
Czy jakoś tak. No i filmowy McMahon, pozostając wierny swojej zasadzie, jest dowódcą wybitnym, ambitnym i momentami wręcz bezczelnym. A jednocześnie bardzo nieporadnym w stosunkach z najbliższymi, czego też jesteśmy parokrotnie świadkami.
Mało wojny na wojnie
Co mnie zaskoczyło najbardziej, mamy tu zaledwie jedną sekwencję akcji, która sprowadza się w sumie do zaledwie kilkunastu strzałów. I choć wydaje się to niezbyt ciekawe, to jednak cała scena trzymała w napięciu, a strach, niepewność oraz chaos wojny dało się odczuć. Problem z tą sceną jest jednak taki, że zupełnie nic nie wnosi do filmu i równie dobrze mogłoby jej zabraknąć w ostatecznej wersji filmu, a nic by się nie zmieniło.
Skoro w jednej produkcji Netflix zdołał upchnąć tylu znakomitych aktorów to oczywistym jest, że zwraca się na nich uwagę. Brad Pitt, choć nie porywa swoją kreacją, doskonale oddaje mimikę twarzy oraz nawyk wysławiania się McMahona. Dobrze się tego słucha. To naprawdę nieźle się ogląda. Podobnie Sir Ben Kingsley, który ponownie wciela się w rolę Mandaryna. A nie, to nie jest „Iron Man 3″… W każdym razie brytyjski aktor w roli prezydenta Afganistanu, Hamida Karzaja, wypada… Komicznie. Nie wiem czy afgański prezydent jest taki w rzeczywistości, ale nie wypada to najlepiej (ale na pewno wypada bardzo śmiesznie). Ale akcent jest obłędny, to muszę przyznać. Podobnie jest w przypadku Tildy Swinton, choć jej tutaj nie oglądamy za długo, więc nie ma co się rozwodzić.
Dobrze ocenić muszę za to wszystkie drugoplanowe role, czyli watahę McMahona. To osoby ślepo zapatrzone w swego generała, niczym pieski u jego nogi. I wszyscy aktorzy tutaj dają nam to odczuć. Nie wiem czy to wynika z ich zapatrzenia na planie zdjęciowym w uznanego kolegę Brada Pitta, ale czuć ten respekt, którym McMahon jest przez nich darzony.
Muzyczny majstersztyk mistrzowskiego duetu
Zdjęcia wypadają bardzo przyzwoicie, choć nie ma co się dziwić, skoro Netflix zatrudnił w tej roli Dariusza Wolskiego. To osoba doświadczona w największych kinowych produkcjach („Piraci z Karaibów”, „Marsjanin”, „Alien”) i choć w „Machinie Wojennej” nie ma zbyt wielu skomplikowanych kadrów, to wszystkie są zrealizowane bardzo ładnie, a ich kompozycja dobrze oddaje nerwowość wojny oraz naszych bohaterów. No i to wszystko z HDR, technologią, którą Netflix promuje, a która sprawia, że cały obraz wygląda zdecydowanie lepiej.
Największym pozytywnym zaskoczeniem pozostaje jednak dla mnie muzyka. Mamy klasyczne filmowe kompozycje, gitarowe utwory, a także piękne, ambientowe brzmienia Roedeliusa – jednego z prekursorów eksperymentalnej muzyki elektronicznej. Usłyszeć jego dzieło w filmie, do tego wojennym, było naprawdę miłym momentem. Aż byłem ciekaw któż był odpowiedzialny za nagranie i dobranie muzyki do tego filmu. Kiedy napisy końcowe wskazały „winnych” tego zamieszania moje zdziwienie zamieniło się „jak mogłem tego nie zgadnąć”. Bo to jest robota Nicka Cave’a oraz Warrena Ellisa. Ten duet tworzy mistrzowskie ścieżki dźwiękowe do filmów.
Quo vadis, Netflixie?
„Machina wojenna” nie jest filmem wybitnym, ani nawet bardzo dobrym. Na poziomie warsztatowym jest świetny, jednak brakuje mu nieco ikry, czegoś więcej. Choć to film biograficzny, a jest to gatunek generalnie ciężki do produkcji pod kątem wzbudzania zachwytów. Poprawność, odwzorowanie materiału źródłowego to priorytety – a z nimi jest wszystko ok. Jednak jak na pierwszą produkcję tak dużego kalibru od Netflixa czuję lekkie rozczarowanie.
Nic dziwnego, że film dostał budżet w wysokości 60 milionów dolarów. To naprawdę spora kwota jak na firmę, która urwała się z Internetu i podbiła serca widzów serialami. Kolejnym ważnym krokiem ku globalnej dominacji tej firmy będzie realizacja marzenia wartego 100 milionów dolarów – „The Irishman” Martina Scorsese. Jedynie kwestią czasu pozostaje, aż przemysł filmowy (via ostatnie zawirowania w Cannes) oraz odbiorcy pogodzą się z faktem, że najlepsze nowe filmy mają premierę nie w kinie, a w domu – na Netflixie. „War Machine” to mały, choć jeden z pierwszych, krok ku temu. A każdy kolejny krok będzie większy.