Choć miałem wrażenie, że „Lady Bird” nie będzie filmem, który zdoła mnie zachwycić, miałem nadzieję, że jestem w błędzie. Bądź co bądź, mowa o filmie z pięcioma nominacjami do Oscarów.
Film Grety Gerwig portretuje rok życia Christine, buntowniczej nastolatki, która sama sobie nadała imię „Lady Bird”. Chodzi do szkoły katolickiej, ma różne problemy, które zazwyczaj towarzyszą nastolatkom: problemy z nauką, brak umiejętności komunikacji z rodzicami, trudne relacje z nauczycielami i miłosne uniesienia. Codzienność chyba każdej dojrzewającej osoby.
Film pokazuje nam jednak także szerszy kontekst wydarzeń, które rozgrywają się na początku XXI wieku. Ogólnonarodowa obawa przed terroryzmem po atakach na World Trade Center, rodzina ledwo wiążąca koniec z końcem – to wszystko ma wpływ na wydarzenia Christine oraz na decyzje jakie podejmuje. To ma też wpływ na relację głównej bohaterki z matką, chyba najważniejszy wątek produkcji. Bo matka bardzo kocha swoją córkę, haruje dla jej dobra na dwie zmiany, jednak nie potrafi tej miłości odpowiednio wyartykułować, co być może też jest spowodowane brakiem odpowiedniego dla niej wzoru matki – sama tego nie doświadczyła. Ciekawie w tym wszystkim odnajduje się także ojciec Lady Bird, który również ma swoje problemy, ale jest cichą, spokojną, ale nader czułą i ciepłą osobą, która problemy woli przemilczeć. Jego relacja z córką również jest w filmie zarysowana świetnie.
Co istotne, film nie jest dołującym i mrocznym dramatem wyciskającym łzy (przynajmniej u mnie), ale wypełniony jest masą doskonałego humoru. W trakcie seansu wielokrotnie uśmiechałem się mniej lub bardziej, głównie za sprawą błyskotliwych i sprawnie poprowadzonych dialogów oraz sytuacji, które przeżywają bohaterowie. Są to wydarzenia, które wielu z nas przeżywało w wieku kilkunastu lat, ten brak konsekwencji w codziennych czynach czy drobne kłamstewka. Dawniej były to dla nas sprawy życia i śmierci, lecz patrząc na nie z perspektywy czasu są one zwyczajnie zabawne. Greta Gerwig sprawnie lawiruje pomiędzy humorem, a powagą utrzymując równy balans aż do finału.
Czym jednak ten film wyróżnia się spośród wielu podobnych historii, które w kinie zostały już opowiedziane? Na pewno podkreślić trzeba znakomite aktorstwo. Gerwig sprawnie potrafiła wycisnąć z każdego niemal obecnego na planie artysty naprawdę wiele, co przełożyło się na naprawdę wiarygodnie zarysowane postaci oraz relacje pomiędzy nimi. Ronan wypada bardzo dobrze, dorównuje jej Laurie Metcalf (obie nominowane do Oscarów). Bardzo spodobał mi się także grający ojca Christine Tracy Letts, który wystąpił także w nominowanych do Oscara filmie „Czwarta Władza”. Zresztą, nawiązując do Oscarów, świetnie wypada również Thimothee Chalamet grając nieco groteskowego i bardzo buntowniczego przystojniaka. Choć do roli z „Tamtych Dni, Tamtych Nocy” dorosnąć nie dostał szansy – zabrakło mu na to czasu oraz brzoskwini. Nie można zapomnieć także o Lucasu Hedgesie, który także nie zawodzi i dostarcza ciekawą postać.
„Lady Bird” jest również filmem całkiem dobrze nakręconym i zmontowanym, aczkolwiek nie ma w tym żadnego polotu i czegoś nadzwyczajnego. Solidnie wykonana praca. Trochę nijaka jest z kolei muzyka, bo właściwie nie jestem sobie w stanie jej przypomnieć. Z jednej strony to całkiem nieźle – nie narzucała się, grała sobie w tle, ale zabrakło jej charakteru i czegoś, co mogłoby ją w jakikolwiek sposób wyróżnić.
Film Grety Gerwig dał mi w kinie dużo dobrej zabawy za sprawą humoru na wysokim poziomie, jednak jednocześnie nie dał mi nic więcej – nie płynie z niego żaden morał, nie daje zbyt wiele do myślenia i w rezultacie nie jestem do końca w stanie zrozumieć tak wysokich notowań „Lady Bird”. Mocno gra na sentymentach widza związanych z byciem nastolatkiem czy też prezentuje ciekawą relację nastolatki z rodzicami. Nie można również zapomnieć o świetnych kreacjach aktorskich, natomiast wydaje mi się, że to zdecydowanie za mało, by film nie jakkolwiek dotknął i obawiam się, że za miesiąc niewiele będę o nim pamiętać.