Minął niemal rok od dnia, w którym produkcja szkockiej artystki Lynne Ramsay otrzymała owacje na stojąco na festiwalu w Cannes. Publika biła brawa przez ponad siedem minut. Czy jest czemu bić brawo?
Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia czego się spodziewać po tym filmie. „Nigdy Cię Tu Nie Było” („You Were Never Really Here”) to czwarta pełnometrażowa produkcja Ramsay, ale dopiero pierwsza, którą obejrzałem. Z wielkim zainteresowaniem zasiadłem więc na sali kinowej i…
Otrzymałem bardzo brudny, głośny i nieprzyjemny świat. Świat i bohaterów, którzy nie jest budowani za pomocą dialogów, a za pomocą pracy kamery, dźwięków, montażu. Ramsay w oszczędny sposób operuje słowem do opisywania swoich bohaterów. Głównym jest zaś Joe (Joaquin Phoenix), który jest zbirem do wynajęcia w delikatnych sprawach, jak choćby odbijanie porwanych dzieci. I taką sprawę musi rozwiązać. To jednocześnie bardzo skomplikowana postać dręczona przez demony przeszłości prezentowane za pomocą często powracających flashbacków. Jest to jednocześnie na tyle skomplikowana postać, że często ją w pełni zrozumieć, poznać czy z nią się utożsamić.
Za każdym razem, gdy Joe rusza z domu jest otoczony chaosem – pełnym hałasów, ludzi i świateł miastem. Świetnie to wybrzmiewa na poziomie realizacji dźwięku i prezentuje kontrast bohatera, który choć bywa spokojny i wyciszony w rodzinnym domu (sceny pozbawione wielu dźwięków), tak ma w sobie coś bardzo mrocznego, co uaktywnia się po opuszczeniu domu, gdzie każdy szmer, krzyk, głos, stuknięcie czy ruch samochodowy jest zbyt głośny i wręcz denerwujący. Wszystko to buduje ciekawy, dualistyczny świat z oszczędnymi dialogami, ale bogatymi detalami.
Problem niestety tkwi dla mnie w historii. Bo choć jest ona ładnie opowiedziana i generalnie bardzo brutalna i mocna, tak nie potrafiła wyzwolić we mnie zbyt wielu emocji. Nie wiem, może jestem chłodnym, bezdusznym stworzeniem, ale wydarzenia serwowane przez Ramsay na ekranie nie potrafiły mnie specjalnie zszokować, wywołać współczucie bohaterom czy jakkolwiek związać emocjonalnie. Nawet zemsta, stająca się głównym motywem tego filmu, nie była w stanie mnie poruszyć.
Dziwi mnie to tym bardziej, że Joaquin Phoenix zagrał tu naprawdę kapitalnie. Oszczędność w słowach przekłada się ponownie na świetną kreację złożoną z postawy, gestykulacji czy mimiki bohatera, który przeżywa swój wewnętrzny dramat związany z przeszłością, a jednocześnie próbuje wybrnąć ze skomplikowanej sytuacji kryminalnej, w jakiej się znalazł. Phoenix zdecydowanie kradnie show, ale pozostała część obsady, choć nie ma zbyt wiele czasu na ekranie, nie wypada gorzej.
Jedną z ważniejszych części tej produkcji jest montaż i zdjęcia. Joe, choć bywa bardzo brutalny, to nie zawsze jesteśmy tego świadkami. Ramsay stosuje dość oszczędne prezentowanie scen przemocy i akcji, gdzie wiele miejsca pozostawia się domysłom widza. Część scen po prostu pokazuje nam krwawy efekt działań bohatera, bez jego przebiegu, innymi razy zdjęcia są tak rwane i zbliżone na detale, a montaż tak chaotyczny, że odczuwamy gęstą atmosferę zwarcia bez oglądania pojedynku. Mimo tego, jesteśmy w stanie poczuć jak chaotyczne i krwawe pojedynki Joe rozgrywa.
Świetna w „Nigdy Cię Tu Nie Było” jest również muzyka, ale to akurat nie zaskakuje mnie specjalnie, bo autorem jej jest Jonny Greenwood. Mamy tu nie tylko elektroniczne kompozycje, które momentami mogą przywołać muzykę Kavinsky’ego z „Drive”, ale i wspaniałe ambientowe dźwięki, które wielokrotnie wchodzą na pierwszy plan, nie kradnąc jednocześnie uwagi widza z wydarzeń na ekranie. Do tego smyczkowe i gitarowe utwory, które grają jeszcze bardziej mrocznym klimatem i działają na wyobraźnię widza.
„Nigdy Cię Tu Nie Było” ma wiele elementów bardzo dobrego filmu: świetne aktorstwo, ciekawe zdjęcia z sugestywnym montażem, doskonałą muzykę i udźwiękowienie, a także ciekawą historię. Jednak nie na tyle ciekawą, by wywołać we mnie jakiś większy niepokój, przemyślenia, obrzydzenie światem. Niestety, choć na wielu warstwach dzieło Lynne Ramsay jest świetne, tak zawodzi na warstwie najważniejszej – emocjonalnej.