Kinowa karuzela z filmami, które powalczą o Oscary i inne nagrody wreszcie się w Polsce rozkręciła. Powoli kolejne produkcje wchodzą do kin oraz na pokazy przedpremierowe. Jednym z faworytów jest nowy film Martina McDonagh „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”.
Akcja filmu rozgrywa się w fikcyjnym miasteczku w Ameryce, gdzie zwykli ludzie walczą ze zwykłymi problemami. Przejawy rasizmu wśród przedstawicieli policji, śmiertelne choroby i brak większych perspektyw na dobrobyt – po prostu życie. Jest też nierozwiązane jeszcze morderstwo córki Mildred Hayes, która obserwując wielomiesięczną nieudolność policji w tej sprawie postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wykupić tytułowe trzy billboardy. Na nich pojawia się bezpośrednie wezwanie do szefa lokalnej policji „Zgwałcona na łożu śmierci, wciąż brak aresztowanych, jak do tego doszło szeryfie Willboughby?”. Sprawa odżywa, dzieli mieszkańców Ebbing, którzy w zdecydowanej większości wspierają policję i nierzadko w brutalny sposób prezentują swoją niechęć wobec matki zamordowanej dziewczynki.
Co się dzieje dalej zdradzać nie będę, ale historia jest bardzo gorzka, momentami smutna i poruszająca, jednak nie mamy do czynienia z klasycznym dramatem. Mimo często dramatycznych sytuacji bohaterowie nie są pozbawieni mocnego humoru na najwyższym poziomie. McDonagh w doskonały sposób łączy ból i cierpienie postaci z ich dystansem do sytuacji i lekkością, z jaką formułują zdania. Dialogi w tym filmie są arcydziełem. Nierzadko wulgarne słownictwo jedynie ubarwia błyskotliwe docinki, nakręcające się salwy komedii. Jest to jednak komedia tak naturalna i tak świetnie zagrana, że nie pozwala przestać się śmiać. A mowa przecież o poważnych sytuacjach: rasizm, gwałt, morderstwo.
Ten kontrast robi kapitalne wrażenie i pięknie lawiruje pomiędzy dramatem, a komedią w sposób kompletnie niewymuszony, wrażliwy i wiarygodny. Dawno już w trakcie kinowego seansu nie przeżywałem takiej sinusoidy emocji. W trakcie jednej ze scen się rozpłakałem (scena w szpitalu, zobaczycie film to zrozumiecie) czując jednocześnie dramat i wiarę w ludzkość, głęboki smutek i piękno drobnych gestów jednocześnie. Nie minęło kilka sekund, bym z jeszcze załzawionymi oczami pękał ze śmiechu. Taki właśnie jest cały film: mocne, smutne, pełne nadziei momenty polewa cudownym poczuciem humoru, tworząc niesamowitą huśtawkę emocji.
Potrafi przy tym zaprezentować po prostu ciekawą historię, która ma ręce, nogi i karła. Porusza przy tym wiele tematów ważnych społecznie, ujawnia dobrą i złą stronę w zasadzie wszystkich bohaterów, koncentruje się na tych szarościach ludzkiej duszy, pomiędzy dobrem a złem, nie ocenia. Wszystko sprowadza zaś do bardzo przewrotnego i satysfakcjonującego finału.
Nie byłoby to jednak tak doskonałe i nie działało tak dobrze, gdyby równowaga pomiędzy komedią, a dramatem nie były zarysowane tak dobrze i wlane w charaktery postaci. A te są rozpisane wybornie. Pewna siebie i nieustępliwa Mildred zawsze ma w rękawie asy w postaci doskonałych ripost, ale jest jednocześnie bardzo cierpiącą matką. Szef policji Willboughby choć zaniedbuje śledztwo jest bardzo ciepłą i dobrą osobą, która także ma zupełnie inną od innych perspektywę. Do tego dochodzi głupkowaty, mieszkający z matką oficer Jason Dixon – rasista, homofob, nieudacznik, brutal, który nawet riposty nie potrafi wyłapać, ale i on jest postacią znacznie bardziej złożoną. Wszystkie trzy kreacje wypadają olśniewająco.
Nie dziwię się, że Frances McDormand typowana do odebrania Oscara, potrafi tutaj wybitnie lawirować pomiędzy przeżywaniem śmierci córki, a swoją naturą walecznej kobiety stającej na drodze całemu otoczeniu. Nie traci przy tym dowcipu wycedzanego niemal przez zęby co kilka sekund. Wybitnie wypada Woody Harrelson, całkiem dobrze inne znane twarze kina oraz telewizji (Lucas Hedges, Peter Dinklage) ale dla mnie największym zwycięzcą jest w filmie Sam Rockwell. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to film, w którym ten aktor zdobywa się na szczyt swoich umiejętności i lśni w każdej scenie nie tylko talentem komicznym, ale i (a nawet przede wszystkim) wyrażaniem cierpienia. Widz ma prawo jednocześnie go nienawidzić za to co robi na ekranie i mu współczuć. To zdecydowanie jedna z lepszych ról, jakie widziałem w ostatnich miesiącach, oszałamiająca.
Sinusoida emocji, która potrafi w tym filmie utrzymać równy poziom nie przesadzając w żadną stronę to zdecydowanie najmocniejszy punkt filmu. Przeżywanie bólu przez bohaterów jest autentyczne i wchodzi w widza (rzadko płaczę w kinie, ostatni raz było to w trakcie „Manchester by the Sea”), a humor jest lepszy niż w jakimkolwiek filmie komediowym ostatnich lat. Bo jest autentyczny i doskonale zagrany. To dialogi, które mogłyby wejść (gdyby to był film polski) do kanonu i codziennych rozmów. To piękny obraz o beznadziei i nadziei, cierpieniu i słodkości, życiu i śmierci, przemocy i łagodności. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to także świetne kreacje aktorskie, z kompletnym Rockwellem na czele. To ciekawa, pełna goryczy historia, która choć jest fikcyjna, to odzwierciedla wiele procesów obecnych na świecie. To film, w którym kameralne wydarzenia potrafią zapełnić duszę wieloma emocjami jednocześnie. Dlatego to jeden z najlepszych filmów ostatnich miesięcy. A może i lat.
„Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri” będzie miał premierę 2 lutego.