Nie czekałem jakoś specjalnie na ekranizację jednej z serii książek Stephena Kinga, czyli „Mroczną Wieżę”. Choć wiem, że to w wielu kręgach kultowa pozycja literacka, to nie miałem z nią nigdy do czynienia.
Z jednej strony wiem, że wiele dobrego mi z tego powodu umknęło, lecz z drugiej dawało to nadzieję na to, że nie będę filmu oceniał przez pryzmat książki. No bo bardzo rzadko udaje się nawet najwybitniejsze historie z książek z powodzeniem przenieść na ekran kina. Ja w ogóle nie wiem o co chodzi w „Mrocznej Wieży”, nie znam fantastycznego uniwersum, prawideł świata oraz bohaterów, zatem wszelkie nawiązania do książki są mi obce, a jedyne na co liczyłem to dobry film. To oraz Matthew McCounaghey, którego oglądanie na ekranie zawsze daje mi wiele przyjemności, dawało mi nadzieję na to, że czeka mnie przyjemny seans.
Film cierpi jednak na wiele bolączek. Czuję, że twórcy chcieli bardzo zadowolić zarówno widzów mojego pokroju, a także tych zaznajomionych z materiałem źródłowym. Wychodzi to jednak pokracznie, bo świat oraz jego prawidła są wyjaśnione w niezbyt satysfakcjonujący sposób. Niby dowiadujemy się całkiem wielu zasad, jednak zbyt powierzchownie, by poczuć w pełni magię (dosłownie) uniwersum, które podziwiamy. Jednocześnie scenarzyści chcieli tu upchnąć na tyle dużo wątków, by zadowolić fanów Kinga, ale robi to w sposób niewystarczający dla postronnego widza. Widzę więc, że to wszystko jest pewnie fajne i ma wiele ciekawych smaczków, ale za nic nie otrzymuję możliwości bliższego zrozumienia tego świata, pozostawiając wiele w sferze domysłów. Często niezwykłe zjawiska tłumaczone są zaledwie jednym zdaniem czy też półzdaniem, co nie pozwala mi wczuć się w wydarzenia filmu. A kiedy dochodzą do tego niezbyt wyrafinowane dialogi to w ogóle robi się trudniej.
Sama fabuła też jest potraktowana dość powierzchownie. Bohaterowie nie są przedstawieni nam na tyle dobrze, by móc im kibicować, przeżyć ich dramat. Niemal dosłownie, bo gdy umiera kluczowa dla jednej z głównych postaci osoba to nie byłem w stanie czuć nic, może poza zwykłym „ok”. Nawet Rewolwerowiec, grany przez Idrisa Elbę, wydaje się bardzo skomplikowaną i ciekawą postacią, co sugerują nam scenarzyści, ale też nie jesteśmy w stanie poznać go w pełni i dać wybrzmieć jego motywacjom, która sprowadza się, co powtarza wielokrotnie, do zabicia Człowieka W Czerni. Ten to, rzecz jasna, Matthew McCounaghey, który choć gra uwodzicielsko i doprawdy demonicznie, to jest również bardzo niezrozumiałą postacią. Nie dowiadujemy się skąd się wziął, jakie ma motywacje (poza rozwaleniem tytułowej Wieży), ani co tak naprawdę potrafi jako czarnoksiężnik. Nie ulega jednak wątpliwości, że to zdecydowanie najciekawsza postać produkcji.
Całość jednak obserwujemy z perspektywy znacznie nudniejszej i niezbyt angażującej emocjonalnie – kilkunastoletniego Jake’a. I choć gra młodego Toma Taylora jest na przyzwoitym poziomie, tak jest to po prostu nudna i przewidywalna postać. Nawet jak dowiadujemy się już, że dysponuje pewnymi mocami to wciąż nie wiemy jakimi dokładnie i co w związku z tym może się wydarzyć. Być może to mrugnięcie okiem w kierunku osób zaznajomionych z książkami, by nie wykładać wszystkiego jak na tacy, no ale to jednocześnie psuje odbiór innym widzom.
Wiele można produkcji zarzucić, ale na pewno nie poziom realizacji, który nie jest może wirtuozerski, ale na pewno stoi na odpowiednim poziomie – zdjęcia nie są przesycone efektami specjalnymi (chyba, że muszą), a te nie są tak tandetne, jak choćby w „Valerianie”. Na pewno nic nie kłuło w oczy. W uszy także – muzyka jest niemal niezauważalna, nie potrafię sobie po kilku godzinach od seansu przypomnieć jakiegokolwiek wątku ze ścieżki dźwiękowej. Natomiast udźwiękowienie zwróciło moją uwagę, co oznacza, że nad tym elementem mocniej popracowano i robi to nienajgorszy efekt.
Kurczę, bardzo mi szkoda, ale film jest zdecydowanie za krótki – jego wydłużenie mogłoby sprawić, że wszystkie moje zarzuty byłyby warte funta kłaków – dodatkowe 30 minut dałoby szansę twórcom na zdecydowanie lepsze zaprezentowanie świata, bohaterów i wydarzeń. W 94 minuty nie da się zaprezentować tak bogatego (jeśli wierzyć fanom twórczości Kinga) uniwersum. Dlatego film jest naprawdę trudny w odpowiednim odbiorze, a ledwie kilka lepiej zrealizowanych scen czy magnetyczny McCounaghey nie ratują tej sytuacji.