Ze wszystkich listopadowych premier (a tych mnóstwo) najmocniej zacierałem ręce na „Arrival” (którego recenzję znajdziecie tutaj) oraz „Snowden”.
Dlaczego właśnie film Olivera Stone’a? Bo dotyczy on bardzo ważnej i delikatnej kwestii – inwigilacji obywateli przez rząd. Chyba wszyscy wiecie kim jest Edward Snowden, prawda? No musicie wiedzieć! Zresztą, cała sprawa jest świeża, bo ma nieco ponad trzy lata. Ponadto, Stone to reżyser, który ma na koncie dużo dobrych i ważnych filmów poruszających tematy społeczno-polityczne. Przecież „Wall Street”, „JFK”, „World Trade Center” czy „W.” to zawsze były ważne głosy w debacie publicznej w Stanach Zjednoczonych.
Nie inaczej jest w przypadku „Snowdena”, czyli historii tytułowego bohatera, który przy pomocy dziennikarzy The Guardian ujawnił, że amerykański rząd, a konkretnie NSA (National Security Agency) zbiera znacznie więcej informacji o obywatelach USA niż są oni tego świadomi. W 2013 roku wybuchł z tego powodu wielki skandal, a rząd amerykański oskarżył go o zdradę. Obecny prezydent elekt Donald Trump nawet stwierdził, że zdrajcę należy stracić. To dodaje jedynie „smaku” całej sprawie.
Mamy więc do czynienia z bardzo ważnym i ciekawym tematem, który Stone postanowił zrealizować w swoim filmie. Problem w tym, że cała historia, tak ciekawa, jest poprowadzona w kiepski sposób i ciężko nam się w całość zaangażować. Poznajemy kolejne etapy kariery tytułowego bohatera w formie retrospekcji, jego narastającą frustrację i motywację do udostępnienia informacji mediom. Wszystko jest jednak przedstawione w dość niezdarnej i po prostu nudnej formie. W trakcie seansu ani chwili nie odczuwałem dążenia do kulminacji, narastającego napięcia.
Dość powiedzieć, że ciarki przeszywają w zaledwie jednej scenie: kopiowania danych na kartę pamięci. I o ile wszyscy wiemy jak dramatyczne są to doświadczenia (w każdej chwili transfer danych może się skiełbasić) i nerwowo obserwujemy postęp kopiowania wielu plików na raz w charakterystycznych oknach systemu operacyjnego Windows. Nasz codzienny dramat na wielkim ekranie. Nawet relacja Snowdena z jego dziewczyną, przed którą, z powodu „bezpieczeństwa narodowego” bohater ukrywa wiele rzeczy, nie emanuje zbyt wielkimi emocjami. Ciężko uwierzyć w ten związek i poczuć wagę historii. Dawno już w kinie tak często nie spoglądałem na telefon, by sprawdzić godzinę i odliczając minuty do końca seansu.
Niczego za to zarzucić nie umiem Josephowi Gordon-Levittowi, który w rolę głównego bohatera wcielił się bardzo dobrze. Jeśli obejrzymy kilka nagrać z prawdziwym Snowdenem (pojawiają się pod koniec filmu) oraz na sposób wysławiania się, mimikę aktora, to widać, że poświęcił on sporo czasu na to, by sportretować swoją postać najlepiej jak można. Nieco blado wypada pod tym względem jego dziewczyna, w którą wcieliła się Shailene Woodley. A, w filmie przewija się kilka razy także Nicolas Cage, nasz ulubieniec. Nad nim jednak nie ma co się za bardzo rozwodzić – to typowy Nicolas Cage.
Realizacyjnie ciężko produkcji cokolwiek zarzucić – jest po prostu poprawnie. Nic nie rzuca na kolana, nie ma efektownych ujęć czy dramatycznej muzyki. Zwyczajnie, podręcznikowo zrobiony film z paroma efektami, które wrażenie mogły robić kilkanaście lat temu, ale nie dziś.
Czy zatem warto zobaczyć „Snowdena”? Moim zdaniem tak, bo dla wielu osób może to być okazja do zastanowienia się nad tym ile informacji o sobie publikują w sieci. A wiele osób publikuje zdecydowanie za dużo. Komuś gdzieś w głowie może zapali się lampka i zacznie być bardziej ostrożny korzystając z dostępnych dziś technologii. Takie otwarcie oczu na pewno się przyda. Gorzej, że Stone mógł, a nawet powinien, zrobić to znacznie lepiej.