Filmy bywają różne. Dobre i złe. Tak złe, że aż dobre. Próbujące być tak dobre, że aż złe. No i jest „Song To Song”, czyli nowa produkcja Terrence’a Mallicka.
Dawno nie widziałem filmu, który jednocześnie był tak głęboki emocjonalnie, a jednocześnie, w wielu momentach, wręcz nudny. Wszystko za sprawą ciekawego podejścia do sposobu opowiadania historii. Najczęściej nasi bohaterowie nie odgrywają swoich ról, nie prowadzą dialogów i nie opowiadają nam spójnej historii.
Niczym teledysk, bardzo dziwny teledysk
To, co obserwujemy wydaje się być bardziej teledyskiem – oglądamy więc ładne kadry i detale bohaterów, jednak narracja poszczególnych postaci prowadzona jest z offu i to w sposób dość nieoczywisty, niczym wewnętrzny monolog i strumień emocji. Nikt nie mówi nam co się dzieje, działo, lecz jedynie co czuje, przypomina to bardziej recytowanie jakichś poematów niż klasyczną, filmową sztukę.
„Song to Song” to film tak pojebany, że wciąż nie wiem czy go uwielbiam czy nienawidzę.
— Maciej Trojanowicz (@mactrojanowicz) 23 maja 2017
Wszystko to sprawia, że nie jesteśmy pewni co tak naprawdę dzieje się na ekranie, a wiele rzeczy pozostaje w sferze domysłów. Ponadto, wiele scen zupełnie do siebie nie nawiązuje i brak tu, choć jedynie pozornie, jakiejkolwiek ciągłości fabularnej. Mallick w swoim nowym filmie poszedł krok dalej w próbie zagmatwania całej sytuacji, ponieważ tak naprawdę nie poznajemy nawet imion bohaterów, których poczynania obserwujemy. To wszystko wygląda jak teledysk, długi, piękny, ale słowa piosenki nie zawsze korelują z przypisaną mu sceną.
Cała historia sprowadza się jednak do mocnych relacji pomiędzy trójką bohaterów granych przez Ryana Goslinga, Michaela Fassbendera i Rooney Marę. Do samych kreacji aktorskich jeszcze wrócę w dalszej części tekstu, lecz chciałbym tu się skupić na bohaterach. Gosling to młody artysta współpracujący z bogatym i uznanym producentem, granym przez Fassbendera. O tym jaki jest jego status dowiadujemy się obserwując kulisy scen nagranych na festiwalach muzycznych, a to intymna rozmowa z Iggy Popem, a to wygłupy z członkami Red Hot Chilli Peppers. Postać Mary to z kolei młoda dziewczyna, która pełna jest lęków, pytań, a odpowiedzi szuka raz w związku z jednym a raz z drugim.
Spontan zamiast scenariusza
Z tym, że cała historia jest podana w tak nieoczywisty sposób, że nie wiemy co się kryje za tymi teledyskowymi kadrami, kręconymi właściwie spontanicznie. Jakby na planie filmowym nie było żadnego scenariusza (podobno tak w ogóle było!), a jedynie wskazówki od Mallicka, na przykład: „weź ją teraz dotknij namiętnie w brzuch”. Dialogów niemal tutaj nie ma, więc można było nagrać dziesiątki godzin takich właśnie, spontanicznych ujęć, dodać do tego narrację z offu i mamy film. Pomysł jakże szalony, ale w tym szaleństwie jest jakaś metoda.
Za mną w kinie siedziały trzy przyjaciółki, które zorganizowały sobie babskie wyjście do kina, zapewne z myślą o tym, że będą mogły podziwiać klatę Ryana Goslinga lub Michaela Fassbendera. Spoko, nie dziwię im się w sumie. Jednak dziewczyny opuściły salę kinową zaledwie po pół godziny. Ten sposób narracji jest naprawdę ciężki i nie każdy będzie skłonny t0 zaakceptować. Sam miewałem momenty, w których wydawało mi się, że jestem kompletnie znudzony, a film dłuży się niepotrzebnie, serwując nam niemal te same, teledyskowe kadry na przykład Fassbendera z kolejnymi kochankami i zachody słońca przy akompaniamencie bohaterki Rooney Mary. Monologi bohaterów potrafią zaś wprowadzić w jeszcze większe zakłopotanie i zaburzyć odbiór historii.
Kiedy jednak zacznie się wyłapywać z tego niemal sennego prowadzenia historii najważniejsze wydarzenia i odczucia bohaterów, jak choćby lęki i obawy postaci granej przez Marę, zaczynamy odnajdywać w tym wszystkim sytuacje, których wielu z nas zapewne w swoim życiu doświadczyło. Wówczas film staje się nieco bardziej zrozumiały, a emocje zaczynają w nas doprowadzać do wrzenia. Kiedy jesteśmy skrzywdzeni, złamani lub coś nas boli często nie myślimy racjonalnie, a ciąg naszych myśli, wewnętrznego monologu również bywa chaotyczny i niezrozumiały dla osoby z zewnątrz. I o to chyba właśnie chodziło Mallickowi.
Plejada gwiazd
Dodajmy do tego naprawdę dobre kreacje naszych bohaterów. Okej, Gosling jest dalej Goslingiem, czyli kolesiem, który po prostu uroczo wygląda, a jak cierpi to ma minę zbitego psa. Jednak już Fassbender, choć też nie w każdej scenie, wznosi się na całkiem niezłe aktorstwo. W jednej ze scen dostrzegamy cierpienie w jego oczach tak mocne, że sam niemal czułem jego ból i oczy mi się szkliły. Jednak całe widowisko skrada tutaj Rooney Mara. To jak autentycznie wybrzmiewa jej gra to coś nie do opisania. Każdy dreszcz, mrugnięcie okiem, drganie powiek czy wgłębienie na policzkach zdają się być prawdziwe. Dodając do tego sposób narracji „Song To Song” często ma się wrażenie obserwowania prawdziwych osób z prawdziwym kotłem uczuć, nie fikcyjnych bohaterów z zestawem fikcyjnych emocji. To było wręcz uderzające.
W nieco mniejszym stopniu dostarczają nam tego Natalie Portman, Cate Blanchett, Holly Hunter czy Lykke Li oraz Patti Smith. Mallick rezygnując z odgrywania scen na planie filmowym, a decydując się na rejestrowanie improwizacji wprowadził swoich podopiecznych w naprawdę mocne rejony sztuki aktorskiej.
Niesamowicie wypada też muzyka w filmie. Momentami wręcz nieobecna, zaś w wielu fragmentach doskonale odzwierciedlająca ton obserwowanych wydarzeń i uwydatniająca odczucia widza (nawet jeśli to odczucie to nuda właśnie). W końcu to film o osobach związanych ze światem muzyki, więc na tym polu Mallick musiał dopracować swoje dzieło niemalże do perfekcji. I niemalże mu to wyszło.
Zdjęcia „El Chivo” to genialna robota
Film kapitalnie wygląda, ale to nie powinno dziwić, wszak autorem zdjęć jest mój ukochany Emmanuel Lubezki. Większość kadrów zrealizowana jest ze steadycamu, lekko się porusza, drga, uwznioślając jedynie emocje buzujące od bohaterów i iskry lecące w trakcie interakcji pomiędzy nimi. Masa tu zbliżenia na detale – dłonie, stopy, dołeczki na polikach Rooney Mary. Kompozycja w kadrze jest w każdej scenie nienaganna i zaplanowana przepięknie. Dodajmy do tego fakt, że wiele scen ukazanych jest w charakterystycznym świetle słońca w „złotej godzinie” („golden hour”), mamy więc świetne barwy i promienie słońca przenikające do wielu kadrów. Arcydzieło.
Tak sobie mocno zachwalam wiele aspektów tej produkcji, jednak sam wciąż nie mam pojęcia czy film mi się w ogóle podobał. Bo choć pod względem produkcyjnym czy aktorskim Mallick osiąga w „Song To Song” naprawdę wysoki poziom, tak kwestia nieoczywistego sposobu narracji i fakt, że momentami byłem mocno znudzony rozwojem filmu sprawia, że nie mogłem powstrzymać się od grymasu rozczarowania na twarzy opuszczając kinową salę. Rozpiętość ocen, która krążyła mi w głowie była też ogromna, lecz z każdą kolejną minutą po seansie, próbując skleić sobie poszczególne, niby nie powiązane ze sobą sceny, film ten rósł w moich oczach. Choć zdecydowanie należy mieć się na baczności przed decyzją o obejrzeniu tej produkcji. Nie każdemu przypadnie ona do gustu.