Wszystko prowadziło do tego – Marvel Studios nie mogło znaleźć lepszego hasła reklamującego najnowsze i prawdopodobnie największe swoje dotychczasowe dzieło. A ja potrzebowałem aż dwóch seansów w kinie, by zasiąść do klawiatury i wystukać recenzję „Avengers: Infinity War”.
Jakby co, to spoilerów nie ma!
Pierwszy seans mnie pozamiatał. Nie potrafiłem, nie byłem w stanie pojąć tego wszystkiego, co zaserwował mi dwuipółgodzinny seans trzeciej odsłony „Avengers”. W tym filmie wydarzyło się tak wiele, że nie mogłem tego wszystkiego objąć szerszym spojrzeniem. Byłem zbyt rozemocjonowany skalą wydarzeń, a w trakcie seansu nie dało rady spojrzeć na produkcję z dystansem. Dlatego w niespełna 48 godzin od rozpoczęcia pierwszego seansu w IMAX wybrałem się do kina ponownie, tym razem na klasyczny seans 2D. Pozwoliło mi to dostrzec wiele rzeczy, które mi umknęły za pierwszym razem.
Bo „Wojna Bez Granic” (tłumaczenie tytułu oraz tłumaczenie samego filmu pozostawia nieco do życzenia) to jednocześnie coś więcej niż klasyczny film i jednocześnie coś, co nie do końca w ramy sztuki filmowej można zaliczyć. Najnowsze dzieło braci Joe i Anthony’ego Russo, którzy dali światu jedne z moich ulubionych filmów całego Marvel Cinematic Universe musieli pójść na wiele ustępstw, by udźwignąć skalę przedsięwzięcia i oczekiwań. Ten film nie ma klasycznej filmowej struktury z podziałem na akty: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. „Infinity War” to trwające 156 minut rozwinięcie. Zresztą, po co komu wstęp, skoro tym było wszystkie wcześniejsze 18 filmów MCU? Na co komu zakończenie, skoro za rok otrzymamy kolejny rozdział wieńczący historię?
Dlatego oglądanie tego filmu wyrwanego z kontekstu MCU nie będzie raczej udanym doświadczeniem. A na pewno nie będzie doświadczeniem pełnym. Mamy tu do czynienia z kilkudziesięcioma bohaterami, więc nie ma czasu na ich spokojne zbudowanie od zera. Zwłaszcza, że zaledwie kilka postaci otrzymuje nieco więcej uwagi. To, co na pewno braciom Russo się udało to umiejętność zachowania charakteru tych postaci, które rozwijane były dotąd przez kilkanaście filmów, a sprawne zarządzanie tymi zasobami (super)bohaterskimi musiało być nie lada wyzwanie. Nic dziwnego, że mocno przy projekcie udzielali się inni twórcy pracujący przy filmach MCU, jak choćby Taika Waititi czy Sean Gunn. Dzięki temu Thor jest nadal tak fajny jak w „Ragnarok„, a Peter Quill cwaniaczkuje i śmieszkuje nawet w niezbyt odpowiednich momentach.
Cały film jest bardzo intensywny i aż kipi od akcji. Co prawda, daje nam parę razy moment spowolnienia, lecz nie na tyle, by widz mógł naprawdę odetchnąć po skali ostatnich wydarzeń. I choć przy pierwszym seansie było to nieco męczące, gdyż trzeba było zachować najwyższy poziom koncentracji, tak za drugim razem już wiedziałem, że inna droga byłaby błędem – tu musi się dziać cały czas. No i się dzieje. Dodawanie spokojniejszych momentów zastąpiono zabawnymi momentami, dowcipami, z których nie wszystkie były udane, ale to one pozwalały nawet w największym stężeniu akcji i wydarzeń na sekundę odetchnąć.
Obserwowanie bohaterów, którzy dotychczas byli rozrzuceni po całej galaktyce uniwersum Marvela sprawia masę radości. I choć momentami taniego humoru bywa za dużo, to jednak film utrzymany jest w całkiem poważnym tonie. Ba, zdarzały się momenty, gdy oczka się szkliły. Nigdy nie spotkało mnie to w trakcie filmu superbohaterskiego. Film gra na emocjach na każdym kroku (a zwłaszcza w finale), gdyż oglądamy właśnie dziesiątki bohaterów, do których te emocje stosowaliśmy przez ponad dekadę. A tutaj wszyscy będą cierpieć w obliczu starcia z Thanosem.
No właśnie, Thanos. Pierwsze zapowiedzi „Infinity War” wskazywały, że będziemy mieć do czynienia z filmem z gatunku „heist movie”, w którym to Thanos zdobywa kolejne łupy – Kamienie Nieskończoności (nadal nie kupuję oficjalnego tłumaczenia „stones” na „kryształy”). Taka wizja była bardzo kusząca, lecz jednocześnie pozbawia nas w dużej części obcowania z bohaterami, które lubimy od lat. Ostatecznie, produkcji Marvela daleko do kina gatunkowego, jednak spędzamy z wielkim złym na tyle dużo czasu, że… Możemy go nawet polubić! A na pewno zrozumieć.
Thanos nie tylko dobrze wygląda (udany motion capture) i brzmi (głos Josha Brolina świetnie tu wybrzmiewa), ale jest przede wszystkim dobrze napisaną i przedstawioną postacią, która ma swoje całkiem uzasadnione motywacje. Jasne, chce zabić pół wszechświata, ale ma ku temu całkiem racjonalne powody i przykłady sukcesu, które sprawiają, że wierzymy w jego determinację. Ba, w pewnym momencie seansu nawet mu kibicowałem, próbowałem rozumieć, a nawet… Łezka mi się w oku pojawiła czując dramat tej postaci. To chyba pierwszy villain w MCU, który dostarczyłby mi tylu emocji. Pierwszy z tak dobrze rozbudowanym charakterem i tak dobrze wyglądającym mimo powstania głównie w postprodukcji efektów specjalnych.
A efekty w filmie stoją na wysokim poziomie. Inaczej być nie mogło. Większość tego filmu to efekty komputerowe, przez co pierwsze podejście do filmu również wymęczyło moje oczy, ale nie kiepską jakością, a po prostu dynamicznym montażem, tym jak wiele dzieje się w kadrze. Każdy może nieco inaczej zareagować na konstrukcję wizualną filmu.
Mnogość bohaterów nie pozwala na popisy aktorskie. Nikt nie wznosi się na wyżyny swoich umiejętności, gdyż zwyczajnie nie ma na to czasu. Zresztą, są to kreacje niemal identyczne do wszystkich poprzednich występów każdego z aktorów. Wiecie, mamy do czynienia z liczbą postaci dotąd niespotykaną – aż 67. Nie ma tu więc miejsca na indywidualne popisy. Kurczę, ta sytuacja mocno mi przypomina… „Dunkierkę”. Nolan przesunął środek budowania narracji z bohaterów na sytuację, i także bracia Russo skupili się na budowaniu samych wydarzeń, nie samych kreacji aktorskich. I jest to w tym wypadku nie konwencja narracji, a zwyczajnie konieczność, ale jak najbardziej udana.
Ciężko rozmawiać o tym filmie bez spoilerów, dlatego powoli zacznę zmierzać do końca recenzji tego filmu. To, co mi się podoba, to małe oszustwo ze strony twórców. Mam tu na myśli zwiastuny, które w wielu miejscach myliły odbiorców – jest wiele kadrów, z trailerów, których w ostatecznej wersji filmu zupełnie nie ma, lub są nieco inne. Marvel postarał się tym samym o kilka niespodzianek.
„Infinity War” dostarczył mi bardzo dużo emocji i rozrywki. Nie jest to jednak film, który potrafiłbym ocenić obiektywnie w ramach teorii sztuki filmowej. To prawdopodobnie największe wydarzenie w historii popkulturalnego kina. Spełnienie marzeń wielu fanów kina, komiksów czy akcji. Film, który nie ma wstępu, nie ma zakończenia, a mimo wszystko ogląda się doskonale. Jest tak intensywny, że momentami męczący, a jednocześnie dzięki temu w pełni dostarczający wielu wrażeń. To wreszcie film z jednym z najciekawszych antybohaterów w historii komiksowego kina. To film, który swoim efekciarstwem potrafi nieco męczyć oczy, ale jednocześnie ma efekty wizualne na naprawdę wysokim poziomie. „Infinity War” to film, który spełnił oczekiwania niemal wszystkich, którzy czekali dziesięć lat i 18 filmów na tę wielką kulminację.
Joe, Anthony, bracia Russo. Winszuję. Udało wam się tego nie skaszanić. Udało wam się zrobić coś wielkiego. Udało wam się podołać gatunkowi i skali przedsięwzięcia. I zapewne zarobić rekordową sumę pieniędzy.
Nie umiem obiektywnie ocenić tego filmu, dostrzegam jego wady, ale i tak daję mu ocenę bardzo wysoką: