Christopher Nolan nigdy nie zrobił słabego filmu. Na każde jego dzieło wyczekuję z niecierpliwością. Nie inaczej było z „Interstellar”, który był dla mnie najważniejszą premierą kinową tego roku.
„Mroczny Rycerz” to jeden z dwóch filmów, którym na Filmwebie wystawiłem notę 10/10 (zgadnijcie jaki był drugi!). Arcygeniusz. Trzecia część trylogii Batmana, mimo, że publicznie skrytykowana była dla mnie równie dobra. Ba, na ten film pojechałem specjalnie z Gdańska do Poznania, by obejrzeć premierowy seans w IMAXie (to był ten pierwszy raz). „Memento” jest cudowne, „Prestiż” świetny, a „Incepcja” majestatycznie dobra. Nic więc dziwnego, że mój apetyt na „Interstellar” był bardzo duży.
Filmy Nolana są specyficzne. Jego geniusz doskonale opisał na łamach Onetu Dominik Sobolewski z bloga Are You Watching Closely. To wizjoner. Każdy jego film jest doskonale poprowadzoną historią, która przez cały czas trwania nie zwalnia. Napięcie jest utrzymywane przez cały seans na wysokim poziomie. To chyba mój ulubiony filmowiec (bo nie tylko reżyser).
Jego nowego dzieła wyczekiwałem tym bardziej, że główną rolę w nim gra Matthew McCounaghey, który jest na fali wznoszącej, a w serialu „True Detective” zachwycał mnie każdą sekundą na ekranie. Szkoda, że znowu Nolan zaangażował do filmu Anne Hathaway, której jakoś zdzierżyć nie umiem, ale ufam brytyjskiemu mistrzowi, że dobrze czyni.
Wizualnie do filmu nie można się przyczepić, zwłaszcza w IMAXie, którego Nolan jest wyznawcą. Nie ma tu zbyt wielu komputerowych obrazów, a jeśli już są, to robią niesamowite wrażenie. Wizja niedalekiej przyszłości, w której ludzkość staje na skraju istnienia jest ciekawa, aczkolwiek jakoś za bardzo się nie odczuwa nadciągającej apokalipsy. Muzycznie również mamy wszystko dograne do perfekcji – Hans Zimmer nie zawodzi, zwłaszcza pracując z Nolanem.
Czemu więc mam tak wielki niedosyt i niesmak? Po części, zapewne, poprzez tak wysokie oczekiwania. Ale nie tylko. Nolan w swym geniuszu potrafił robić kasowe i hitowe produkcje, opierając się jednocześnie sztampowemu Hollywood. Bez uwznioślania niepotrzebnych motywów, bez kiczu i bez typowych dla kina XXI wieku zagrywek pod publiczkę. Wątki miłosne nigdy nie stanowiły osi wydarzeń, a gdy się pojawiały, były prowadzone subtelnie, w tle.
Interstellar nieco wymknął się z tego „nolanowskiego” schematu, parokrotnie zaskakując właśnie tego typu zagraniami, które nie tylko u mnie wywołały śmiech na sali kinowej. I nie, nie był to śmiech radości, a litości, bo takie rzeczy u tego twórcy dotąd nie miały miejsca. I mieć nie powinny. Oto wielki wizjoner, który na pohybel całej branży potrafił łączyć artyzm z Hollywood ze smakiem, zrobił delikatny ukłon w kierunku sztampowości, co bardzo mocno rzutuje na odbiór filmu. Negatywnie.
Nie zrozumcie mnie źle: to nadal jest piękny, dobrze zagrany i świetnie zrealizowany film z ciekawą historią i szybkimi zwrotami akcji. Trzy godziny seansu lecą bardzo szybko. Jeśli nie jesteś, jak ja, maniakiem Nolana to z pewnością powinieneś ten film zobaczyć. Ja, mimo, że całość oglądałem z rozdziawioną japą, szybko podniosłem dolną szczękę po seansie. Byłem w szoku – jak ten film jest dobry i słaby jednocześnie. Dobry jak na film, słaby jak na Nolana. Nie będzie dużo przesady, jeśli napiszę, że to najsłabszy film tego filmowca w karierze. Tylko kurczę, to nadal świetne dzieło.