Miły pan z sąsiedztwa – recenzja filmu „Cóż za piękny dzień”

Nikt w Polsce chyba specjalnie nie czekał na ten film z Tomem Hanksem. Bo choć aktor był za nią nominowany do Oscara, to nie jest to pozycja specjalnie interesująca dla Polaków, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

„Cóż za piękny dzień” (w oryginale „A Beautiful Day in the neighborhood”) to luźna adaptacja artykułu opublikowanego w Esquire w 1998 roku na temat Freda Rogersa, którzy przez ponad trzy dekady tworzył wartościowe programy dla dzieci, kształtując w nich empatię, wyrozumiałość i inne cenne wartości. A z racji dość długiej działalności „Pan Rogers” wychował zapewne miliony dzieci, będąc jednocześnie bardzo dziwną, zagadkową postacią. Taki dziwny, ciepły i podejrzanie dobry creep, jakby, dosłownie, Forrest Gump przeszedł jakieś pranie mózgu na wojnie. Albo taki zbyt miły, zbyt fajny ksiądz, który na pewno musi mieć coś na sumieniu (na przykład molestowanie dzieci). Istotną ciekawostką jest fakt, że Tom Hanks jest spokrewniony ze zmarłym niemal dwie dekady temu Fredem Rogersem. Jest to co prawda odległe pokrewieństwo, lecz widać spore zaangażowanie Hanksa w rolę.

Sama konstrukcja filmu jest niesamowicie ciekawa, a sposób na narrację robi bardzo dobre wrażenie. Bo całość sprawia wrażenie nie filmu, a dość długiego odcinku programu „Mister Rogers’ neighborhood”, który uzupełniony jest historią Lloyda Vogela. Jest to dziennikarz magazynu Esquire, któremu powierzono zadanie napisania artykułu na temat Rogersa. Tak, wiem, brzmi trochę jak incepcja, i tak właśnie cały film wygląda. Dodajmy do tego fakt, że Vogel i cała jego historia bazuje na dziejach Toma Junoda, który naprawdę był dziennikarzem Esquire i naprawdę napisał taki artykuł, który był punktem wyjścia do scenariusza filmu. Mówię wam, incepcja goni incepcję. Jednak nie powoduje to żadnego zamieszania w głowie widza, całość jest raczej klarowna i zrozumiała, a film tym samym zyskuje zwyczajnie na oryginalności w swojej narracji.

Problemem jest nieco miałka, choć ładna i ciepła historia sama w sobie. Osią narracji nie jest sam Rogers, a właśnie Vogel. To przez pryzmat jego problemów i wywiadów z Rogersem poznajemy tę ciekawą postać, a Vogel sam w sobie zbyt ciekawy nie jest. Choć nosi w sobie wiele żalu i cierpienia, zaś cały projekt przygotowania sylwetki do magazynu staje się procesem terapeutycznym. Najlepiej wypadają w tym wszystkim sceny, w których Fred i Lloyd spędzają samotnie i dochodzi do konfrontacji dwóch zupełnie innych osobowości, zestawów cech psychologicznych i person. Całość ma też całkiem ładne i ważne przesłanie, choć momentami potraktowane jest to zbyt po macoszemu.

Matthew Rhys and Susan Kelechi Watsonin TriStar Pictures’ A BEAUTIFUL DAY IN THE NEIGHBORHOOD.

Przyznać muszę, że dawno nie oglądałem na ekranie tak magnetycznego Toma Hanksa. Nie jestem wielkim fanem jego kreacji, ale tutaj, mając do czynienia z mocno apatyczną, skrajnie uprzejmą i podejrzanie miłą postacią zgrywa się to idealnie. Nie wybrzmiewa to ze zwiastunów tak dobrze, ale po seansie całkowicie rozumiem dlaczego ta rola miała nominację do Oscara. Ale nie tylko Tom Hanks wypada tutaj rewelacyjnie, albowiem i Matthew Rhys, mimo nieco słabiej napisanej roli jest tutaj naprawdę mocnym punktem. Podobnie zresztą i z całym drugim planem z Chrisem Cooperem oraz Susan Kelechi Watson na czele. Ich dobra gra sprawia, że nawet gorzej napisane elementy scenariusza mają sporą moc emocjonalną. Kurczę, momentami naprawdę zaszkliły mi się oczka, a tego absolutnie nie spodziewałem się po tym filmie.

Ciekawy sposób narracji uzupełnia również bardzo fajnie obmyślony sposób realizacji. Ujęcia ustanawiające (z angielskiego „establishing shots”, czyli kadry, w których wprowadzamy widza w scenerię, by umiał umiejscowić daną scenę w odpowiednim miejscu, czasie, a więc panoramy miasta czy też ujęcia latających samolotów, które mają pokazać, że bohater się przemieszcza) są zrealizowane za pomocą faktycznych makiet z programów Rogersa. Robi to niesamowite wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że zdjęcia te są zrealizowane na modłę dawnej telewizji, a więc w niezbyt dobrej ostrości, kwadratowych proporcjach ekranu. Nie dziwi to specjalnie, bo niektóre ze scen zostały zrealizowane właśnie w dawnym studio, w którym nagrywane były programy Freda Rogersa, z wykorzystaniem oryginalnych scenografii, makiet czy nawet kamer. Wspaniałość. Nieco gorzej w porównaniu z tym prezentują się sceny „normalne”, choć są jak najbardziej poprawne.

Nie spodziewałem się, że film Marielle Heller okaże się tak ciekawym konceptem. Sposób na opowiedzenie historii, wiele elementów realizacyjnych czy obsada robią tu naprawdę świetne wrażenie. To jednak przede wszystkim ciepła historia o wybaczaniu, która momentami jest zbyt „pluszowa” za sprawą postaci Rogersa i choć nie jest to równy film, to stanowi naprawdę ciekawą propozycję. Sama postać Freda Rogersa zafascynowała mnie do tego stopnia, że lecę zaraz szukać dokumentu z 2018 o tej osobie („Won’t you be my Neighbor?”). 

Opinia:

Zaskakująco ciekawy sposób narracji przykrywa kilka niedostatków w samej historii, choć to i tak naprawdę dobry film z najlepszą rolą Hanksa od dawna.

Moja Ocena:
7
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna