3, 2, 1… Haha – recenzja serialu „Space Forces”

Kiedy zapowiedziano nowy serial duetu Greg Daniels i Steve Carell fani „The Office” byli zachwyceni. Ja, jako świeżo upieczony fan amerykańskiej wersji tego serialu byłem wśród nich. Czy „Space Force” trzyma astronomiczny poziom?

Steve Carell w ostatnich latach skupił się na karierze dramatycznej, porzucając mocno swój komediowy dorobek, z którego słynął. I udało mu się to znakomicie. „Mój piękny syn”, „Vice”, „The Big Short” czy „Foxcatcher” przełamały jego stereotypowe postrzeganie jako aktora komediowego w doskonały sposób. Wiele osób wreszcie doceniło jego kunszt i wydawało się, że w tym nurcie pozostanie na dłużej. Z kolei Greg Daniels jest jednym z wybitniejszych geniuszy amerykańskich seriali komediowych. Poza „The Office” maczał swoje palce w innych znakomitych projektach: „Parks and Recreation”, „The Simpsons” czy dawniejsze „Saturday Night Live” to kultowe już serie. Jednak to „The Office”, w którym obaj byli zaangażowani w pełni stało się produkcją na miarę nazwania ich dziełem życia. To serial wciąż żywy w powszechnej świadomości, memach i biurowym życiu. Nic dziwnego więc, że oczekiwania wobec „Space Forces” były całkiem wysokie.

SPACE FORCE

I chyba właśnie te oczekiwania mogą być największym wrogiem serialu, który wylądował właśnie na platformie Netflix. Bo jest to całkowicie inna produkcja niż dotychczasowe, z którymi obu jegomości można by kojarzyć. „Space Forces” nie obiera konwencji mockumentary, a więc nie udaje dokumentowania „niby prawdziwego życia”. Nie, to klasyczna, fabularna komedia. Najczęściej w trakcie seansu przychodziły mi do głowy skojarzenia z „Akademią policyjną”, albowiem mamy tutaj wiele podobieństw. W strukturze fabuły i samym humorze.

Generał Naird (Steve Carell) obejmuje całkiem niespodziewanie dowództwo tytułowych Space Forces, a prezydent USA powierza mu misję, by w ciągu ledwie 4 lat wylądować na księżycu. Naird jest klasycznym stereotypowym generałem: bez zastanowienia wypełnia rozkazy, nie ogarnia kwestii naukowych, tak kluczowych przy podbijaniu kosmosu, i w każdym aspekcie życia szuka analogii do wojskowości i dawnych konfliktów. Taka postać musi oczywiście być w niemal pełnym konflikcie z liderem zespołu naukowego, który ma misję lotu na księżyc wdrożyć w życie – w tej roli spełnia się dr Adrian Mallory (John Malkovich). Nieco szalony i dziwnie mówiący naukowiec.

I wokół tych dwóch bohaterów orbituje (mam wrażenie, że w tym tekście będzie masa gier słownych związanych z kosmosem, wybaczcie, mój mózg nie umie inaczej) cała historia. Jest tu też masa drugoplanowych bohaterów, jak choćby rodzina generała czy jego asystenci. Niestety, nie są to zbyt barwne postaci, większość nakreślona jest zbyt płasko, brakuje im głębi. Każda z tych postaci ma swoją jedną rolę w historii. Jeśli ktoś ma być wkurzającym człowiekiem od mediów społecznościowych generała to w każdej scenie będzie wkurzać. Jeśli córka ma podkreślać swoje złe relacje z ojcem ładując się na własne życzenie w kłopoty to będzie to robić w każdym epizodzie. Pomysł na te postaci jest całkiem niezły, ale brakuje im czasu ekranowego, by poznać ich inne oblicze. Istnieją tylko po to, by błyszczeć mogli Naird i Mallory.

A skoro już przy głównym duecie jesteśmy to wypada ich pochwalić. Niesamowita chemia bije między Malkovichem a Carellem, co czuć w każdej niemal scenie z ich udziałem. To dla nich ma ochotę się włączyć kolejny odcinek (łącznie jest ich 10 i trwają po około 30 minut). Ich relacja to wieczny konflikt charakterów, czasem też interesów i nieustająca sinusoida walki naukowego ego z militarnym kodem. Na zbudowanie tych postaci poświęcono też odpowiednio sporo czasu, by poznać także ich słabe strony, motywacje i relacje z otoczeniem, w przeciwieństwie do całego drugiego planu.

To, co szalenie istotne w serialu komediowym to przede wszystkim jednak humor. A z tym… No, bywa ciężko. Wiele patentów Grega Danielsa, które mogły się sprawdzać w mockumentary, jak „The Office” czy „Parks and Recreation” tutaj wypada wręcz idiotycznie. Wiele dowcipów wręcz żenuje w tak klasycznej formie fabularnej. Podważając jednocześnie wiarygodność nie tylko całej historii, ale i skonstruowanych postaci. Jest też dużo wulgarnych dowcipów, część z nich niewiele wnosi swoim wulgaryzmem, część jeszcze daje radę. I generalnie pewnie nie dałbym rady ukończyć tego serialu, ale jednak zdarza się tu też parę naprawdę błyskotliwych czy zgryźliwych tekstów, które potrafią mocno rozbawić. Po chwili jednak zdarza się znowu coś lub ktoś wyjątkowo żenujący i delikatnie zaciera to dobre wrażenie. Szczególnie celne są dowcipy dotyczące współczesnych realiów: poprawność polityczna, rządzący czy politycy wierzący w płaską ziemię. Świetna jest też scena przesłuchania Nairda przez senacką komisję, co żywo przypomina podobne przesłuchanie Marka Zuckerberga przed dwoma laty. Nawet postać i imię oraz nazwisko przesłuchującej bezpośrednio na to wskazuje. Wspaniały smaczek! I jest ich tu parę, robią wrażenie, ale niestety proporcje humoru są tu zdecydowanie na korzyść tych błazenad, które nie mogą się spodobać ludziom o bardziej wybrednym poczuciu humoru.

Nie można za to złego słowa powiedzieć o oprawie wizualnej „Space Forces”, bo ta stoi na najwyższym poziomie. Widać czasem efekty specjalne w prostych scenach, a wnętrza siedziby Sił Kosmicznych są tak sterylne, że aż ciężko zgadnąć czy to budynek wojskowy czy biuro wspaniałego startupu z Silicon Valley, ale generalnie całość prezentuje się bardzo ładnie. Te scenografie wyglądają momentami bardzo tanio, ale jednocześnie nie przeszkadza to za bardzo. Widać po serialu, że to serial, więc nie miał wielkich budżetów, ale nie rzuca się to w oczy tak mocno, by utrudniało wchłanianie kolejnych odcinków.

Nie dziwię się głosom rozczarowania, które spłynęły po premierze „Space Forces” nie tylko od krytyków, ale i od widzów. Być może nieco za mocno ludzie uwierzyli, że ponowne spotkanie Danielsa oraz Carella zaowocuje czymś na miarę „The Office”, ale umówmy się – szanse na to, że powstanie coś równie wspaniałego są takie jak lądowanie na księżycu w ciągu dwóch lat. Minimalne. Kiedy pozbędziemy się wygórowanych oczekiwań to możemy otrzymać komediową serię, którą można z nudów wciągnąć jeśli lubimy odrobinę walenia się w czoło w akcie „fejspalmu”. Jest tu masa humoru, choć niestety dominuje ten podły, czasem mocno grubiański. Ja co prawda nie mam poczucia zmarnowanego czasu, to były raptem dwa wieczory, jednak daleko mi do zachwytu. 

Partnerzy Troyanna