Salut a famiglia, czyli o ponadczasowości „Rodziny Soprano”

Niemal pół roku – tyle czasu zajęło mi obejrzenie w całości uznawanego przez wielu za jeden z najlepszych / najważniejszych seriali w historii telewizji. „Rodzina Soprano” to już dość leciwa produkcja, więc czy broni się w 2021 roku?

Kiedy „Sopranos” miał swoją premierę ja miałem ledwie 10 lat. Rany, to było jeszcze w poprzednim stuleciu! Od wielu lat jednak spotykałem się z opiniami, że to jeden z lepszych seriali w historii telewizji. Wiedziałem, że kiedyś będę chciał poń sięgnąć, lecz zawsze było kilkanaście seriali, które trzeba było obejrzeć w międzyczasie, a czasu wolnego z wiekiem, o dziwo, nie przybywa. Ja, by sięgnąć wreszcie po ten tytuł, potrzebowałem pandemii. Pandemii, która mocno zaburzyła moje zainteresowanie serialami i filmami. Moja relacja z dziełami popkultury miała (być może dalej ma, nie wiem jeszcze) ogromny kryzys, a do tego, w międzyczasie bardzo urosła mi firma, co oznaczało znacznie więcej czasu poświęcanego na pracę. Więcej niż bym chciał, ale cóż, takie życie. To też w dużej mierze powód, dla którego ten tekst na blogu pojawia się po bardzo długiej przerwie. Ale o o tym innym razem.

Zanim Dom Toretto za dużo mówił o rodzinie to Tony Soprano zawsze dbał o całą rodzinę. Nie zawsze z podobnymi sukcesami.

Dzisiaj chciałbym podzielić się swoimi wrażeniami na temat „Sopranos”. Serialu, który nie w każdym aspekcie się dobrze zestarzał, a momentami wręcz trącił myszką. Ale jest jednocześnie ciekawym zapisem zmian na świecie na przestrzeni ośmiu lat, kiedy serial był emitowany (mowa tu o emisji na antenie HBO w USA, gdyż do Polski produkcja trafiła z rocznym poślizgiem). I pod wieloma względami był to w swoim czasie bardzo przełomowy serial, nie dziwi mnie więc, że w archiwalnych recenzjach nie brakuje zachwytów, a wśród bliskich mi osób, które oglądały całość na bieżąco lub dużo wcześniej niż ja, rownież sporo naprawdę entuzjastycznych opinii.

Bo był to naprawdę świetnie zrobiony, w swoim czasie serial. Może jeszcze pierwsze dwa sezony nie miały w sobie tylu artystycznie i kreatywnie ogranych aspektów, ale każdy kolejny sezon to naprawdę technicznie świetna robota. Przemyślane kadry, oświetlenie, reżyseria – niewiele tutaj momentów jest dziełem przypadku i gdyby dzisiaj w innej produkcji zastosowano podobne rozwiązania mówilibyśmy o świetnej produkcji. Mamy oczywiście scenografie, kostiumy czy rekwizyty z poprzednich lat: w pierwszych sezonach w tle pojawiają się dwie wieże World Trade Center, bohaterowie nie posiadają telefonów komórkowych i jeżdżą mało dziś pożądanymi samochodami, przez co ciężko odczuć, że to elita amerykańskiej mafii. Powoduje to lekki dysonans w odbiorze, ale mając świadomość, że to wszystko było robione dwie dekady temu absolutnie nie przeszkadza to w odbiorze. 

Idealna ekipa na każde wesele!

Ale nie tylko dlatego „Sopranos” wciąż, po tylu latach, można uznać za wartościowy. Poruszał dość odważne, na tamte lata, wątki. Mowa o brutalnym świecie mafii, a jednak sporą część czasu antenowego to wątki mocno familijne, o wyzwaniach wychowywania dzieci u progu XXI wieku. I w te, dość swojskie tematy, potrafi wjechać wątek gwałtu, homoseksualizmu, uzależnienia od narkotyków. Dzisiaj nie jest to może zbyt szokujące, ale to jak musiało to mocno rezonować w trakcie emisji jest niepodważalne. Twórcy mieli sporo odwagi, by poruszać mocne tematy i nie owijać w bawełnę, prowokować o dyskusji. 

I może byłoby to dość archaiczne, bo dzisiaj w produkcjach telewizyjnych zdarzają się znacznie mocniejsze motywy, a cały, genialny „Breaking Bad” kręcił się wokół przemocy i narkotyków dużo mocniej niż „Rodzina Soprano”, ale w momencie, kiedy świat zdaje się być coraz bardziej podzielony powrót do tak prostego zarysowania poważnych i dyskusyjnych dziś, niestety, tematów, taki powrót do prostszego zarysowania ciężkich tematów  może dać nową perspektywę. No bo wiecie, temat homoseksualizmu zdaje się być obecny w dyskursie publicznym już dość mocno, co jest słuszne, ale wciąż się to niestety podważa. A serial o mocno konserwatywnej, homofobicznej w swoich korzeniach, włoskiej mafii w New Jersey skłania do przemyśleń u samego źrodła.

Paulie, nie wiedzieć czemu, stał się moim ulubionym bohaterem. Mimo, że straszna gaduła. Może to właśnie za ten gest, który wykonywał za każdym niemal razem jak otwierał usta.

Podobno wiele dobrego „Sopranos” zrobił też w publicznej percepcji terapii psychologicznych i psychiatrycznych. Spora część serialu to właśnie zapis terapii głównego bohatera z jego terapii, procesu jej sukcesów, ale i zapaści. To także terapie innych bohaterów, które pokazały, że terapie to nic złego (choć ich uczestnicy są niesłusznie szykanowani). I co najciekawsze, „Rodzina Soprano” nie stara się na siłę moralizować, a w inteligentny sposób skłania do myślenia. Bo często bohaterowie tego serialu podejmują złe decyzje, są homofobiczni, są rasistami, są bez dwóch zdań skrajnymi szowinistami, trudno z nimi sympatyzować, powielać ich zachowania. Ale pokazując konsekwencje tych szkodliwych zachować można zostać nakierowanym na odpowiednie wzorce. Ciężko też nie lubić wielu bohaterów, mimo, że większość z nich przejawia raczej cechy zazwyczaj odrzucające.

„Sopranos” to też była dla mnie mała wędrówka sentymentalna, ze względu na liczne, bieżące wówczas, nawiązania do popkultury. A to utwór Radiohead gdzieś w tle, a to The Prodigy w klubie ze striptizem, czy też plakaty KoRn w pokoju AJ’a tudzież rozmowy o klasykach kinematografii. No i przegląd rozwijającej się technologii, gdyż wraz z kolejnymi sezonami bohaterowie zaczynają korzystać z coraz to nowszych telefonów komórkowych (a pierwsze dwa sezony to właściwie korzystanie wyłącznie z budek telefonicznych) czy też pierwsze MacBooki. No, ciekawie się to oglądało i zastanawiałem się jednocześnie czy ten konkretny model sprzętu Apple to product placement czy też decyzja artystyczna twórców.

Cały serial to też mnóstwo pogrzebów.

Pół roku zajęło mi nadrobienie sześciu sezonów, wszystkich 86 odcinków (pięć sezonów po 13 odcinków oraz ostatni sezon z 21 epizodami). Nie powiem, że było lekko łatwo i przyjemnie. Miewałem chwile zwątpienia. Bo w żadnym momencie nie potrafiłem się też jakoś mocno do całości przekonać, a chwilami wręcz zmuszać do zakończenia tego procesu. Pewnie byłoby lepiej, gdybym po prostu w międzyczasie nie był zwyczajnie zmęczony pracą, tak zwyczajnie życiowo. Miewałem też na przykład miesięczne przerwy miedzy kolejnymi odcinkami. No, życie dawało mi w kość, więc i brnięcie w kolejne odcinki serialu, do którego nie ma się pełnego przekonania, nie było moim priorytetem w życiu. Nie wszystkie odcinki są równe, lecz jest wiele naprawdę znakomitych. A finał i ostateczne rozwiązania historii naprawdę wynagradzają.

Ostatecznie, nie żałuję absolutnie wszystkich godzin spędzonych z rodziną Soprano i ich współtowarzyszami mafijnej niedoli. Fajnie było dostrzec wiele ciekawych smaczków, gościnnych ról postaci, które później wypłynęły na szersze wody (Jon Favreau) czy też powoli kończyły swoją karierę. Jednocześnie, mam ogromne poczucie ulgi, że wreszcie mogę się zabrać za kolejne seriale. Te, o których wszyscy tak mocno rozmawiali w ostatnich miesiącach („The Office PL”, kolejny sezon „Sukcesji”, może nawet dam szansę „Squid Game”). Mam też na celowniku inne klasyki uznawane przez wielu za wybitne seriale, z „The Wire” na czele. Ale taki maraton sobie zaserwuję chyba dopiero za parę miesięcy. Albo i lat. Przyda się przynajmniej pół roku odpocząć od oglądania tylko jednego serialu.

Partnerzy Troyanna