Po tym jak naprędce nadrobiłem „Wiek Zagłady” (na raty, bo za pierwszym podejściem usnąłem) mogłem wybrać się na seans żenady do kina. Tak, spodziewałem się najgorszego po „Transformers: Ostatni Rycerz”.
Właściwie był tylko jeden powód, dla którego postanowiłem wybrać się do kina na ten film. Od pół roku przed każdym seansem w IMAX, a bywam tam średnio raz w miesiącu, otrzymywaliśmy krótki zwiastun filmu w postaci dokumentu (??) z wypowiedziami Michaela Baya oraz prezesa IMAX. Wmawiano nam, że Bay jako pierwszy wziął dwie najnowsze kamery IMAX (a ich miłośnikiem jest także Christopher Nolan) i zaprogramował je tak, by cały film nagrać z dwóch jednocześnie, a dzięki temu otrzymać mieliśmy „the best cinematic experience”. No i jako fan IMAXa zostałem przekonany.
Nie łudziłem się, że sam film będzie mi się podobać, bo totalnie konwencji Transformersów nie kupuję. Nigdy nie było w nich ani sensu, ani fabuły, ani nawet logiki. Bo, choć lubię niskich lotów rozrywkowe kino (jak cały gatunek superbohaterski), tak jednak wymagam od niego podstawowej logiki i choćby odrobinę ciekawego scenariusza. Po „dziełach” Michaela Baya nie można się tego spodziewać. Mimo wszystko, „Ostatni Rycerz” zaskakuje, momentami nawet pozytywnie.
Ten film ma niemal wszystko, co można sobie wyobrazić:
- wielkie roboty
- wielkie wybuchy
- wielkie statki kosmiczne
- promień energii wystrzelony w niebo
- podwodne łodzie nuklearne
- Anthony Hopkins
- ładna Brytyjka
- C3PO
- BB8
- nachalny product placement
- król Artur
- Rycerze Okrągłego Stołu
- wokół którego są Transformersi
- Merlin, który jest pijakiem
- Mikołaj Kopernik
- jako członek prawdawnego bractwa
- jeszcze więcej wybuchów
- dużo slow motion
- wątek miłosny
- pocałunki
- słaba gra aktorska
- patetyczna muzyka
- patetyczna muzyka grana na organach przez transformera na żywo
- wrogowie, którzy w mig się godzą ze sobą
- zdrada
- miłość (czy to już było?)
- wybuchy
- wielka, wczesnośredniowieczna bitwa
- DINOZAURY
- SMOKI
- wybuchy
- slow motion
- narady generałów przy setach ekranów
- pseudonaukowiec próbujący tłumaczyć niewytłumaczalne rzeczy
- złe, kosmiczne siły
- kilka całkiem spoko dialogów
- nieustające napięcie
- Citroen DS
- fajne fury
- dużo lens flare (czyli tego światełka przemykającego po ekranie)
- kilka ładnych kadrów
- kilka ładnych efektów komputerowych
- pojazd po perkusistach (chciałem być perkusistą)
- pojazd po DJ’ach (byłem DJ’em)
- DINOZAURY
- SMOKI
- WYBUCHY
- SLOW MOTION
- kwestie: „I am Optimus Prime”
- kurwa, MERLIN XD
- serio, TEN MERLIN
- pościg po ulicach Londynu
- Stonehenge
- małe DINOZAURY
- bardzo dużo scen ze ślizganiem się bohaterów na pochylonej powierzchni
- DINOZAURY
- SMOKI
- WYBUCHY
- SLOW MOTION
Brakuje tu natomiast choćby scenariusza, sprawnego łączenia wątków, sensu. Wszystkie sceny, choć momentami prezentują się naprawdę nieźle, zdają się być od siebie całkowicie oderwane, brakuje między nimi logicznego połączenia. Nie pomaga w tym montaż, który łączy ze sobą naprawdę dziwne kadry, a część z nich trwa ledwie ułamek sekundy i ciężko się w tym połapać. Czasami miałem wrażenie, że w oryginale Michael Bay tak bardzo zaszarżował z tworzeniem filmu, że wyszło mu pięciogodzinne „dzieło”, z którego musiał wyciąć połowę. Mógł wywalić pół scen, ale nie, bo każda jest NIBY ważna.
No, ale przynajmniej nie zasnąłem. Chociaż zdarzyło mi się wyjść na sekundę do toalety w trakcie seansu. A to całkiem spory „sukces”, bo nie pamiętam kiedy ostatni raz pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku od takiego bezsensu w trakcie seansu. Co mnie boli, to fakt, że tak reklamowany przez producentów „cinematic experience” nie był tak bardzo „best” jak chciał tego Bay. Owszem, momentami 3D wyglądało naprawdę nieźle, ale najlepiej prezentował się jedynie w pierwszym i ostatnim akcie filmu, w pozostałych scenach było to właściwie niezauważalne.
Ok, szkoda czasu na dalsze rozpisywanie się, więc werdykt: „Ostatni Rycerz” niby jest fajniejszy niż „Wiek Zagłady”, ale to wciąż Michael Bay i wciąż Transformers.