Całkiem niedawno pisałem o tym, że rodzice dali mi świetne wykształcenie muzyczne. Gdzieś tam zawsze przewijał się Nick Cave. Sam odkryłem go kilka dobrych lat temu.
Ale dopiero po wydaniu ostatniej płyty zapałałem do Australijczyka prawdziwą miłością. Moje uczucia wzmocnił zeszłoroczny koncert Nicka i Złych Nasion w trakcie Open’era. A utwór „Jubilee Street” katuję z przerwami bardzo mocno.
Raptem kilka dni przed wyjazdem na Nowe Horyzonty do Wrocławia Paweł Bielecki wrzucił na Facebooka zwiastun filmu, o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałem. „20 000 dni na Ziemi” stał się moim obiektem pożądania. I udało mi się załapać na festiwalowy seans tego dzieła.
Idąc do kina nie wiedziałem czego się spodziewać. Dokument czy fabuła? Będzie dużo muzyki? Nie lubię czytać recenzji ani opisów, dlatego nie szukałem zbyt wielu informacji – seanse zaczynam z prawdziwym carte blanche, bez znajomości innych opinii, które ukształtowałyby jakiekolwiek oczekiwania wobec filmu. Miałem za to jego wizję, która kończyła się wielkim grzmotem z „Jubilee Street” płynącym z głośników. Szczerze – było mi obojętnie jakie filmy zobaczę we Wrocławiu, liczył się ten jeden, jedyny.
Sam film od początku do końca przykuwa tak mocno, że każde mrugnięcie okiem powoduje uczucie straty cennych mikrosekund. Podziwiamy Nicka od porannego budzika aż do wieczornego koncertu. W międzyczasie spotyka on swoich znajomych, wyrzuca z siebie wspomnienia rozmawiając z psychologiem czy odwiedzając archiwum.
Poznajemy prawdziwe oblicze człowieka, który od urodzenia chciał być sceniczną kreacją, w którym dusza artysty jest jednocześnie tworem i prawdziwym obliczem. Większość scen rozgrywa się w deszczowym, mrocznym Brighton, które przedstawione jest tak świetnie, że sprawia wrażenie przedłużenia istoty artysty. Są jednością.
Cała historia przeplatana jest kulisami z powstawania albumu Push The Sky Away. Wnikamy głęboko w proces twórczy jednego z geniuszy muzyki, obserwujemy jak rodziła się muzyka z ostatniej płyty i dlaczego stała się tak dobra.
Muzycznie film nie mógł być lepszy. Oprócz utworów Nicka i Bad Seeds mamy także ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez samego Nicka. Dźwięki te pozostają w tle, ale są na tyle charakterystyczne by konstruować klimat widowiska i duszy artysty. Wizualnie zresztą też nie można nic filmowi zarzucić. Doskonale poprowadzona kamera, doskonale pocięty i zmontowany materiał stara się dorównać dźwiękowi. I to mu się udaje.
Jestem fanem Cave’a, więc „20 000 dni na ziemi” nie tylko zaspokoił moje wysokie oczekiwania, ale i je przerósł. Wraz z zakończeniem, jakie sobie wymarzyłem. Czy innym ten film również się spodoba? Głęboko wierzę, że tak, ponieważ wnikamy głęboko w duszę prawdziwego artysty, obserwujemy jego narodziny i dzień z życia. Aha, 31 października ma wejść do kin. Wyczekujcie.