Nie wiem kto wpadł na pomysł zrobienia filmu o Jasonie Stathamie walczącym z prehistorycznym, gigantycznym rekinem, ale albo był szalony, albo bardzo ma w sobie duże pokłady nostalgii za bezsensownymi filmami klasy B.
Filmami, które dość często pojawiały się choćby w latach 90-tych. Bo to bardziej one niż filmy klasy XD pokroju „Sharknado” są inspiracją dla „The Meg”, czyli ostatniego letniego blockbustera. Warner Bros. serwuje nam tutaj naprawdę ciekawego potworka. Film, po którym właściwie wiadomo czego się spodziewać: niczego specjalnego, głupkowatego, ale dającego jednocześnie nieco frajdy. Nieco innej frajdy niż się spodziewałem.
Historia jest taka: Jonas (mogli zostawić imię Jasona Stathama, byłoby śmieszniej) ma traumę w związku z akcją ratunkową sprzed kilku lat, ale zostaje wezwany, by pomóc w krytycznej sytuacji osobom, które zna. A te osoby to niemal pełne spektrum starych klisz: głupkowaty biznesmen, śmieszny czarnoskóry, głoszący mądrości naukowiec, wesolutki nerd i cała reszta postaci, które w filmach były przerabiane setki razy. No i oczywiście wszystko idzie nie tak, zgodnie z przewidywaniami.
Spodziewałem się jednak, że film będzie to wszystko przerabiał z lekkim przymrużeniem oka. Bawiąc się kliszami, prostolinijnością swojej konstrukcji. Ale nie, Jon Turteltaub robi to całkowicie na poważnie. :D I choć najczęściej wywołuje to w widzu efekt żenady, to jednocześnie potrafi to całkiem nieźle rozbawić. Kurczę, to, co w wielu filmach mnie doprowadza swoim niskim poziomem do wściekłości tutaj potrafiło mnie naprawdę bawić. Ta przewidywalność, te denne dialogi, te niezbyt wybitne efekty specjalne – co nieco dziwi przy budżecie w wysokości 130 milionów dolarów.
Drewniane są także aktorskie kreacje. I choć Statham jest ładnie umięśnionym drewnem, to wciąż jest po prostu drewnem. Podobnie jak cała towarzysząca mu obsada. Jednak, co ciekawe, w odgrywaniu tych stereotypów sprawdzają się bardzo dobrze i choć żadna z nich zupełnie widza nie obchodzi (można robić w 30 minucie zakłady kto umrze i pewnie zgadniecie, poza jednym bohaterem). Jest też absolutnie pięknie zabawna scena z atakiem wielkiego Mega na plażę pełną ludzi.
I choć bawiłem się momentami na „The Meg” całkiem nieźle, to trzeba mieć na uwadze, że ten film jest naprawdę kiepski. Czerpie ze sprawdzonych dziesiątki razy schematów, ze scenariusza, w którym podmieniono imiona postaci i głównego potwora oraz z beznadziejnie nieśmiesznych żartów. I może właśnie w tym tkwi jego urok?
Urok, który sprawił, że ostatni blockbuster tego lata zarobił już ponad 400 milionów dolarów na całym świecie (więcej niż choćby „Solo”, kolejna odsłona twarzy „Greya” czy nowy „Pacific Rim”, który jest bardzo mocno z „The Meg” spokrewniony). Bo choć w trakcie seansu najczęściej śmiałem się z żenady, to zdarzyło mi się parokrotnie zaśmiać tym absolutnie uroczym, nomen omen, potworkiem.