Dokładnie dziesięć lat temu, o godzinie 19:30 wsiadłem w autokar Polski Bus w Gdańsku Głównym, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Nie myślałem wtedy co będzie za dziesięć lat. And here we are…
Jestem sentymentalnym zwierzem, z wiekiem coraz mocniej, a okrągłe liczby, zwłaszcza te związane z upływem czasu, wciąż są dla mnie ważne. Kiedy więc zorientowałem się, że niebawem stuknie mi dziesięć lat, od kiedy zostałem mieszkańcem Warszawy zacząłem dużo na ten temat rozmyślać. Jak zmienił się w tym czasie świat? Jak zmieniło się moje jego postrzeganie? Czy jako ludzie się zmieniamy czy jesteśmy tacy sami, lecz rzucani w nowe sytuacje zachowujemy się inaczej?
Koniec historii, początek dorosłości
To będzie zatem tekst filozoficzno-sentymentalny. Pewnie nieco chaotyczny, pewnie nikomu niepotrzebny. Ale na pewno potrzebny mnie. Ten strumień myśli chodzi mi po głowie od dawna i dopóki go nie wyleję na klawiaturę (bo przecież nie na papier) nie zaznam spokoju.
Kiedy poznaję nowe osoby i nadchodzi to niezręczne pytanie „skąd jesteś” wciąż czuję się skołowany. Nie umiem odpowiedzieć, że „jestem z Warszawy”, więc najczęściej odpowiadam, że „jestem z Gdańska, ale mieszkam w Warszawie”. Nie umiem powiedzieć, nie czuję się, że jestem z Warszawy. Moja tożsamość narodziła się i ukształtowała w Gdańsku, w Warszawie jedynie ewoluuje. „A ile lat mieszkasz w Warszawie?” I gdy odpowiadam, że już niemal dekadę to niemal zawsze pada „Hehe, no to już niezły z Ciebie Warszawiak!”. Nie wchodzę dalej w dyskusję, bo nie ma ona za bardzo sensu, ale zawsze czuję się w tych rozmowach dziwnie. Przecież nie otworzę się przed nowo poznaną osobą, opowiadając jej o kształtowaniu się mojej tożsamości i poczucia przynależności do różnych miejsc. Szkoda na to czasu. Mojego i ich.
27 września 2012 roku, dopiero co mieliśmy w Polsce Euro 2012, krajem rządziła PO, większość przedstawicieli mojego pokolenia miała wrażenie, że, tak jak przewidział Francis Fukuyama, nastąpił „koniec historii”, teraz będąc już w Unii Europejskiej i w NATO czeka nas jedynie świetlana przyszłość, pokój, miłość i demokracja. Ta wielka obietnica, na której wyrosły miliony osób z mojego pokolenia, dziś wiemy, że była kłamstwem.
Kurtka zamiast kołdry
A ja tego dnia, wciąż pełen ideałów, wiary w ludzkość, demokrację, technologię, choć z dużym deficytem wiary w siebie, wsiadam w ten Polski Bus, z dwiema torbami ciuchów i najważniejszego sprzętu i przeprowadzam się do Warszawy. Komputer osobisty (który oddałem parę lat temu na Szlachetną Paczkę) wraz z wieloma innymi i większymi gabarytowo rzeczami nadałem kurierem, by następnego dnia odebrać w Warszawie.
Wysiadłem na Metro Wilanowska, grubo po północy, już 28 września. Musiałem jeszcze dojechać na ulicę Gagarina, gdzie miałem zamieszkać wraz ze współlokatorami. Metro, autobus nocny, pełny pijanych ludzi i docieram na miejsce. Wchodzę do swojego pokoju, niemal pustego, a wypełnionego właściwie jednym – ciszą. Przerażającą ciszą, gdyż wprowadzałem się z naszej trójki jako pierwszy. Zamiast kołdry (ta spakowana leżała pewnie gdzieś na magazynie firmy kurierskiej) przykryty kurtką, wpatrywałem się w sufit i zastanawiałem się – co mnie tu czeka?
Wspomnienie tamtego dnia jest bardzo świeże, uczucia, które mi towarzyszyły wówczas również. Ekscytacja – pierwszy raz miałem zamieszkać poza rodzinnym domem. Nowe miasto – zamieszkałem dość daleko od domu, nie było szansy na pranie gaci u mamy co weekend. Nowi ludzie – czy dobrze będzie mi się mieszkało z tymi ludźmi? (PS. Mieszkało się super, wciąż wam dziękuję za tamten rok Martyno i Maćku!) Niepewność i lęk – czy to, co zarabiam wystarczy mi na przeżycie (spoiler alert – starczyło, ale ledwo). Jak długo Warszawa będzie moim domem?
I oto jestem ja, dziesięć lat później.
Rok na Sielcach.
Cztery miesiące na Żoliborzu.
Rok w Śródmieściu.
Sześć i pół roku na Muranowie.
Kolejne, niemal już półtora, roku na Żoliborzu.
Zmiana – jedyna stała rzecz w życiu
Ale czy ten „ja” dzisiaj to ten sam „ja”, który jechał Polskim Busem dziesięć lat temu? Lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy wierni swoim zasadom, że wciąż jesteśmy tacy sami (fajni, w swoich oczach przynajmniej), że niewiele się zmieniamy. I zapewne w wielu przypadkach to prawda, sam przez wiele z tych dziesięciu lat sądziłem, że jestem wciąż tym samym Maćkiem, tylko z nieco innym bagażem.
Jednak kiedy wspominam (wiadomo, pamięć się zaciera, więc to też nie jest obiektywna i kompletna obserwacja) sobie siebie sprzed dekady to mam wrażenie, że zmieniłem się bardzo mocno. Nabrałem pewności siebie, poznałem swoje słabości, nabrałem świadomości o tym, co jest dla mnie ważne (i są to często inne rzeczy niż dawniej). Zmienił mi się krąg znajomych, siłą rzeczy, od każdej kolejnej osoby nauczyłem się czegoś, innego spojrzenia. Parę razy zostałem oszukany, parę razy okradziony, parę razy sam zbłądziłem i postąpiłem nie tak, jakbym chciał. Złamałem rękę, miałem operację, parę innych kontuzji mi się trafiło. Zrobiłem dużo głupstw. I choć pewien, zwłaszcza moralny, kręgosłup pozostał nienaruszony, to jednak jestem dziś znacznie inny niż wysiadając dziesięć lat temu z Polskiego Busa na Metrze Wilanowska.
Pewniejszy siebie, na co pozwoliła mi w dużej mierze kariera, jaką zrobiłem.
Bardziej odpowiedzialny, co przyszło głównie w momencie założenia własnej firmy, a przede wszystkim – gdy zostałem pracodawcą.
Zmieniłem swoje poglądy, ze stricte liberalnych na znacznie bardziej lewicowe i nie wstydzę się określać siebie per „lewak”. (Już czekam, aż smutne prawaczki się tu zlecą i zaczną szczekać, że „CZASKOSKI ZROBIŁ ZE MNIE LEWAKA”)
Pokonałem depresję, która towarzyszyła mi połowę czasu, kiedy mieszkam w Warszawie.
Pokonałem, i to będąc na swoim, pracoholizm. Teraz jestem zwyczajnie pracowity, ale nie przesadzam z pracą. :)
Nie żartuję już głównie z siebie, co kiedyś myślałem, że mi pomaga, a jedynie mi utrudniało docenić samego siebie.
Zrobiłem naprawdę fajną karierę, ale mógłbym jeszcze większą, tylko, że już nie bardzo mi się chce, przynajmniej na ten moment.
Mam dużo większe poczucie bezpieczeństwa. To w ogóle ciekawa historia, bo w Warszawie czuję się dużo bezpieczniej niż w Gdańsku. Pewnie wynika to w dużej mierze z traum (w Gdańsku za dzieciaka i młodziaka wiele razy mnie okradano), ale jednak nie zmienię tego, że tak się właśnie tu czuję.
Błędy młodości, błędy całego życia
Ale też inne poczucie bezpieczeństwa. Oszczędności, zabezpieczenia, ubezpieczenia – mam tego znacznie więcej niż te 10 lat temu. A mimo wszystko, straciłem poczucie bezpieczeństwa globalnego. Dziesięć lat temu miałem wrażenie, że wojen już nie będzie, a na pewno nie w naszym regionie. Jest fajnie, wszyscy się lubią, po co się zabijać? AND HERE WE FUCKING ARE.
Czy czegoś żałuję? Paru drobnych rzeczy pewnie tak, ale generalnie staram się żyć tak, by niczego nie żałować, a jeśli popełniam błędy i robię głupstwa – staram się z tego wyciągać wnioski.
Czy zatem się zmieniamy wraz z wiekiem? Mamy pewnie wrażenie i chcemy zachować je w sobie, że nie, ale próbując zachować obiektywizm – bardzo.
No bo czy zmieniło się moje podejście do futbolu? Nie. Wciąż lubię oglądać piękny futbol i kocham FC Barcelonę.
Czy nadal jestem gadżeciarzem? Owszem! Tylko teraz rozsądniej dobieram gadżety.
Czy nadal potrafię zatracić się w graniu w Football Managera? Jak najbardziej!
Czy moja dieta się zmieniła? Może i tak, ale pewnych nawyków (popcorn!) nie potrafię odrzucić.
Składamy się zarówno z kręgosłupa (moralnego, wartości, predyspozycji), jak i tych drobnych nawyków, tekścików, poczucia humoru, które sprawiają, że jesteśmy sobą. I wiele rzeczy może się w nas zmienić z wiekiem, ale raczej nie wszystko.
Z Białegostoku „do siebie”
I trochę jest także z ewolucją mojego budowania tożsamości jako mieszkańca Warszawy. Bo odczuwam na własnej skórze niechęć Polaków do „STOLYCY” i te pogardliwo-śmieszkowi zapytania „jak tam w stolycy?” No jak to jak, raz lepiej, raz gorzej, tak jak w każdym innym miejscu na świecie. Przez pierwszych parę lat wręcz czułem się źle, kiedy myślałem o sobie jako o Warszawiaku. „Ja tu tylko mieszkam, na uchodźstwie jestem!” zwyklem odpowiadać.
Potem przyszedł rok 2015 i pierwszy raz TO uczucie. Uczucie, które pewnie kojarzycie dość dobrze – wyjeżdżacie gdzieś na dłużej lub krócej, wakacje, weekend u rodziny, delegacja w innym mieście, a potem zmęczeni wracacie i widzicie na horyzoncie miejsce, w którym mieszkacie. Albo skręcanie z autostrady tym zjazdem, który prowadzi do Domu. Kojarzycie, co nie? Ten dreszczyk emocji i lekkie podekscytowanie na myśl o powrocie do Domu. Ja to poczułem pierwszy raz w 2015 roku wracając z festiwalu Up To Date w Białymstoku. Jeździłem na wiele festiwali wcześniej, wyjeżdżałem w różne miejsca, ale dopiero wtedy poczułem: ufff, zaraz będę już u siebie.
Jakoś w tym samym czasie zacząłem płacić podatki w Warszawie. Zmiana całkiem nieodczuwalna z perspektywy pracownika, więc nie przykładałem do tego większej wagi. Dwa lata później wyrobiłem sobie Kartę Warszawiaka (zniżki na karnet na komunikację!) i wtedy poczułem jedynie „okej, wreszcie coś z tych podatków mi się zwróci”. Potem przyszło założenie działalności gospodarczej, dużo papierologii, kolejek w urzędach, wszystko w Warszawie, zacząłem robić przelewy na konto Urzędu Skarbowego w Warszawie, dostałem też wezwanie do złożenia wyjaśnień w US, zjadłem trochę nerwów, zapłaciłem za błędy i trochę jakby bardziej poczułem się częścią tej stolicy.
Tożsamość spacerowa
A potem przyszła pandemia. Dwa miesiące siedzenia w domu, niemal samemu. Potem pozwolili nam (ufff!) wychodzić z domu i zacząłem dużo spacerować. Pierwszy raz w życiu zacząłem praktykować spacerowanie. Nie przejście z pracy do domu z buta, nie z domu do kina, czy z jakiegokolwiek punktu A do innego punktu B, ale po prostu wyjść pochodzić. Po najbliższej okolicy wówczas, a zatem – Muranów, Śródmieście, Wola, Żoliborz. I wtedy zaczęło się we mnie rodzić nieco większe poczucie bycia Warszawiakiem. Zacząłem się interesować: kiedy wybudowano ten budynek? Co oznacza ten pomnik? Czy był zniszczony w trakcie wojny? Dużo kręciłem się po podwórkach, natrafiałem na ciekawe znaleziska i szukałem ich znaczenia w Internecie. I zacząłem czuć sobą historię tych miejsc, tamtych ludzi.
W Warszawie niemal na każdym kroku można znaleźć pamiątki, tablice upamiętniające, pomniki, nagrobki, kwiaty – artefakty Powstania Warszawskiego. I choć całe życie uważałem, w sumie to nadal uważam, ten zryw za głupi, niepotrzebny i prowadzący do śmierci wielu osób oraz zniszczenia Warszawy to… Nabrałem odrobinę szacunku do tego wydarzenia i zwłaszcza do osób, które się na nie zdecydowały. Nigdy nie byłem (i nigdy, mam nadzieję, nie będę) w ich sytuacji, nie będę czuł tego, co oni wtedy czuli, nie mam prawa ich oceniać, nawet jeśli doprowadzili do takiej tragedii swoimi decyzjami. Jednak cały ten mit, powstały wokół powstania, to coroczne zatrzymywanie się przy wyciu syren 1 sierpnia… To jest część bycia Warszawiakiem. Lokalnej tożsamości. Czy wobec tego… Ja już też jestem Warszawiakiem? Czy Warszawa to moje miejsce na świecie?
Wydaje mi się, że nie. Wciąż jestem Gdańszczaninem, w Warszawie jedynie spędzam dość długi i miły epizod swojego życia. Nie wiem kiedy ten epizod się zakończy.
Czuję, że jestem w dobrym miejscu w swoim życiu. Nie tylko życiowo, ale i lokalizacyjnie. Żoliborz, pieprzony Żoliborz, ale w dużej mierze już też trochę „mój Żoliborz”. Bo choć nienawidzę tego kraju i w jakim kierunku on zmierza, nie ma dnia, w którym nie myślałbym o emigracji daleko stąd, to tutaj mam wszystko, o co walczyłem przez te dziesięć lat. Wszystkich, których pokochałem. Wszystkie miejsca, kina, trasy spacerowe, rowerowe, knajpy, drzewa. Trochę zapuściłem tu korzenie. Ważne, by nie stracić z oczu rzeczy ważnych, co nie zawsze mi się udawało. I choć pewnie nie będę mieszkał w Warszawie do końca swych dni (chyba, że umrę szybciej niż się spodziewam, niczego wykluczyć nie można), to cieszę się, że mieszkam tu teraz (mimo, że kraj chyli się ku końcowi i najchętniej bym się zrzekł polskiego obywatelstwa).
Zdjęcia w tym tekście to widoki uwiecznione w trakcie moich licznych spacerów z okresu ostatniego roku. Poza zdjęciem z nagłówka, które zrobiła mi Paulina.