Kiedy Marvel powierzył w ręce Taiki Waititiego projekt pod tytułem „Thor: Ragnarok” wydawało się to być obarczone sporym ryzykiem, ale ja od razu wiedziałem, że będzie dobrze. A potem w ogóle nie emocjonowałem się nadchodzącą premierą filmu…
Nie wiedzieć czemu, ale jakoś tak kolejne filmy, choć coraz różniejsze, były jednocześnie coraz bardziej takie same i formuła Marvel Cinematic Universe jakoś zaczęła mnie mniej obchodzić. I to w roku, w którym otrzymaliśmy dobrych przecież „Strażników Galaktyki” oraz świetnego „Spidermana„. Te udane produkcje, które nieco wychodziły z płaskich i nudnych ram pierwszej fazy MCU, sprawiały jednak, że mój apetyt na nowego Thora znacznie zmalał. Raz, że nigdy nie był on moim ulubionym bohaterem ze świata komiksów, a poprzednie dwie filmowe odsłony z jego udziałem nie były, łagodnie mówiąc, najwyższych lotów. Dwa, że odczuwałem lekkie znużenie formułą. Wiedziałem jednak, że Waititi, ciekawy nowozelandzki reżyser będzie potrafił dać nowe tchnienie w świat superbohaterów. Wskazywały już zresztą na to zwiastuny „Ragnarok”.
I choć mamy do czynienia z filmem osadzonym dwiema nogami w świecie i filmowych ramach Marvela, a zatem jest to efekciarski akcyjniak science fiction (choć „science” mogłoby zniknąć z tego zdania spokojnie), jednak opakowany wizją reżysera, który… Cóż, ma specyficzny styl i humor, który potrafi w najnowszej części przygód boga z Asgaardu wybrzmieć na tyle mocno, że tworzy bardzo oryginalny tytuł. Można wręcz śmiało stwierdzić, że balans między typowym superbohaterskim kinem akcji, a komedią z bardzo dziwnym poczuciem humory został postawiony zdecydowanie na ten drugi element, co sprawia, że choć mamy wrażenie oglądania czegoś przewałkowanego przez Marvela kilkanaście razy, tak bije z ekranu bardzo mocna świeżość.
Najzabawniejszy film Marvela
O ile jeszcze w „Strażnikach Galaktyki” większość dowcipów potrafiło bawić, lecz był to nie klejący się za mocno zlepek różnych gagów, tak tutaj dowcipy i żarty są lepiej osadzone w fabule i po prostu bardziej błyskotliwe, choć niektóre, jak choćby nazwa portalu, którym uciekają bohaterowie, nie są humorem najwyższych lotów, to bawią do rozpuku. Bałem się także, tak jak w większości produkcji naładowanych elementem komedii, że najzabawniejsze dowcipy zostaną wykorzystane w zwiastunach i potem nie za bardzo będzie z czego się śmiać. Moje obawy okazały się jednak niesłusznie, albowiem żart o „koledze z pracy” okazał się jednym z gorszych w całym filmie.
Choć elementy komedii są w tym filmie mocne, to nie można zapominać, że to kino wybitnie superbohaterskie z wieloma jego cechami. Mamy złą Helę, boginię śmierci, która choć wygląda obłędnie (Cate Blanchett, jej charakteryzacja i stroje), tak niestety jest w filmie znacznie mniej ciekawa. Ot, kolejny antagonista, który chce pożogi, ognia, śmierci i wszystkiego co złe i niezbyt oryginalne. Mamy ciekawie, niemal groteskowo nierealistyczne, sceny walki, gdzie finał jest tak przesiąknięty epickością, że momentami przypomina pastisz gatunku, jednocześnie ani razu nie przekraczając pewnej granicy, w której kończy się dobra zabawa, a zaczyna żenada.
Galadriela + Eomer = <3
Historia przebiega dwuThorowo (hehe, sory, musiałem) i klei się całkiem nieźle, choć nie ona jest tu najistotniejsza. Jest jednak na tyle ciekawa, że stanowi solidny fundament pod rozrywkę, którą czerpie się w trakcie seansu. Jak to w gatunku marvelowym bywa, nie wszystko ma do końca swój sens, ale jego brak nie kłuje w oczy tak mocno jak w innych tego typu produkcjach. Właśnie ze względu na talent komediowy reżysera jesteśmy w stanie na wiele tematów przymknąć oko.
Nie zamkniemy za to oczu patrząc na Jeffa Goldbluma, który jest jedną z najjaśniejszych stron trzeciej inkarnacji Thora i choć ma solidnych rywali, to kradnie show. W roli tandetnego showmistrza czuje się jak ryba w wodzie i to czuć z ekranu tak mocno, że ja bym chciał, by zrobić o nim jakiś spin-off, bym mógł się nim napawać jeszcze mocniej. Ciekawie u boku Galadrieli wypada także Eomer. Tfu, u boku Heli Skurge (Karl Urban). Nie jest to rola wybitna i jest nieco przewidywalna, ale nie denerwuje zupełnie. Nie wiem czy zestawienie obok siebie Blanchett i Urbana to jakiś dowcip nawiązujący do „Władcy Pierścieni”, ale mnie to bardzo bawiło.
Lasery, cukierki, pioruny i syntezatory!
W ogóle w filmie tym mamy masę nowych, ciekawych postaci, które można by w ciekawy sposób rozwinąć i choć większość z nich oglądamy stosunkowo krótko, tak obecność każdej z nich sprawia wrażenie dobrze uzasadnionej i dzięki temu nie mamy wrażenia wypełniania ponad dwugodzinnego filmu bzdurami czy zbędnymi scenami. A nie zdarza się to często w kinie komiksowym. Wielbionego przez tłumy Lokiego jest tu odpowiednio dużo i chyba pierwszy raz postać Hiddlestona nie irytowała mnie przesytem swojej obecności na ekranie. Mamy wystarczająco dużo Hulka, który nie tylko wszystko niszczy. Mamy wystarczająco dużo Heimdalla, choć zdaje się, że chciałoby się go więcej, jednak wówczas zamierzony przez Waititiego balans pomiędzy komedią, a dramatem zostałby znacząco zachwiany – postać Idrisa Elby jest wciąż śmiertelnie poważna. Mamy szereg dodatkowych postaci, do których nie sposób nie pałać sympatią większą lub mniejszą.
Na poziomie realizacyjnym ciężko się do czegoś przyczepić – bardzo dużo tu efektów komputerowych, stworzonych z ognia potworów i w ogóle nierealnych widoków, co jednak nie dziwi, wszak podróżujemy po kosmosie. I choć efekty są wyjątkowo cukierkowe, przekoloryzowane i momentami ocierające się o tandetę, tak jest to bardziej zabieg stylistyczny niż efekt kiepskiej jakości efektów. Konwencja, którą z całym dobrodziejstwem przyjmuję, choć wiek z pewnością zweryfikuje jakość wygenerowanych komputerowo scen. Zaskakująco dobrze wypada muzyka, gdzie niewiele mamy muzyki typowo filmowej, a bardziej zlepek fajnych utworów i piosenek popwych, których jest znacznie mniej niż w „Strażnikach”, więc aż tak to nie drapie w uszy. Do tego dochodzi dużo doskonałych kompozycji elektronicznych inspirowanych muzyką syntezatorów lat osiemdziesiątych, a więc ociera się nieco stylistycznie o choćby wybitny soundtrack Daft Punka do „Tron: Dziedzictwo”. A więc sztampowość wyciągnięta na znacznie wyższy, dobry poziom.
Spodziewałem się, że Waititi zrobi z „Ragnarok” coś dobrego i sprawi, że wreszcie polubię Thora, jednak nie spodziewałem się, że dostarczy mi aż tyle frajdy. I choć bardzo bym chciał się do czegoś przyczepić, tak naprawdę nie umiem. Słabe elementy (jak choćby przesadna sztampowość) są tak naprawdę elementem konwencji przyjętej przez Marvela w tej produkcji i właśnie do realizacji tego został Waititi zatrudniony. Nie tylko wypełnił zadanie, ale i dostarczył sporo świeżości w coraz mocniej nużącym kinowym uniwersum Marvela. To jeden z niewielu filmów MCU, do których chętnie będę wracać za jakiś czas.