Obecny rok to jakieś szaleństwo jeśli chodzi o moje życie. Nie no, nie odbyłem żadnej pielgrzymki, nie wygrałem miliona, ani nawet nie poznałem miłości życia. Nawet Wiedźmina (jeszcze) nie przeszedłem. Ale żyję jakby zdrowiej. I dopiero jak się to zdrowie straci to się odczuje jak mocne te zmiany były…
W styczniu się przeprowadziłem, zamieszkałem w kawalerce i to właściwie jest główne źródło moich zmian. Wszystkie najciekawsze obserwacje z moich ostatnich miesięcy poniżej.
Wstawanie
Kiedyś. Każdy kocha swoje łóżko niemal tak mocno jak mamusię. Ja też tak mam. A jak coś lub kogoś miłuję to chcę spędzać z tym obiektem jak najwięcej czasu. I dlatego właśnie zawsze wolałem pospać sobie ten kwadrans dłużej. Pal licho śniadanie, a nawet współlokatorzy. Pośpię dłużej, śniadanie złapię później do pracy, a ludzi za ścianą nie obudzę – układ idealny, zdawałoby się. Ale kończyło się na tym, że większość dni rozpoczynałem na ziewaniu i mocnym przymuleniu, któremu nawet mocna kawa nie pomagała.
Teraz. Wiele poradników z cyklu „jak zacząć dzień” mówi o tym, by po przebudzeniu odsłonić okna, prawda? Ja tego nie robię z prostego powodu – nie mam zasłon, ani żaluzji. Wiem, to dziwne. Zwłaszcza, że mam okna na wschód. Na ósmym piętrze. Jeszcze miesiąc temu z tego powodu ciemno w moim mieszkaniu było jakoś od godziny 22 do zaledwie 3. Pięć godzin ciemności. Ale wiecie co? To coś pięknego. Śpię na tyle mocno, że światło bezpośrednio mnie nie budzi. Rano zadzwoni budzik, a wtedy przez otwierające się powieki zostanę oślepiony promieniami słońca i… można od razu wstawać pełnym energii. Ta metoda działa idealnie. Gorzej, jeśli wrócisz do domu, gdy już jest jasno.
Śniadania
Kiedyś. Zawsze lubiłem jeść śniadania, ale nigdy ich nie jadłem. Czemu? Po prostu za dużo we mnie empatii i egoizmu. Tak, wiem, to sobie przeczy, ale pozwólcie, że wyjaśnię. Mieszkając z innymi, czy to rodzice czy współlokatorzy, najczęściej odmawiałem sobie jadania śniadań w domu, bo po prostu nie lubiłem nikogo budzić wyciąganiem talerzy, myciem sztućców i tak dalej. Sam tego nie lubię, więc nie chciałem wyrywać z macek snu ludzi, z którymi mieszkałem. Dlatego w domu śniadań nie jadłem, a często kończyłem z jakąś niezdrową drożdżówką dopiero w pracy. Egoizm z kolei to odniesienie do snu, ale o tym w już było wyżej.
Teraz. Wstaję codziennie między godziną 7:30 (jeśli obudzi mnie organizm), a 7:50 (jeżeli dobije mnie pierwsza drzemka budzika). Pierwsza czynność – włączam muzykę (najczęściej techno, szybki bit mocno pobudza), potem toaleta i czym prędzej śniadanie. Może nie zawsze ultrazdrowe, ale lepsze niż kiedyś: dominują jogurty naturalne z owocami i płatkami.
Bieganie
Kiedyś. No, zacząłem nieco ponad rok temu, bez przygotowania, bez głowy i butów. Szybko (czytaj: wraz z nadejściem jesieni) mi przeszło.
Teraz. Ale w marcu kupiłem buty, opracowałem plan treningowy i zacząłem go realizować. Ciężko to przyznać, ale wkręciłem się totalnie. Uzależniłem się od tych kilometrów, nauczyłem się dobrze dysponować siłami, kilka razy zrobiłem dystans 10 kilometrów, zaliczyłem pierwszy start na pięć kilometrów, zacząłem myśleć o półmaratonie… A potem nadeszła ona, czyli…
Piłka nożna
Kiedyś. Jeśli grało się w piłkę dwanaście lat, to jakże bolesnym doświadczeniem był dla mnie brak tego sportu. Nawet nie o ruch i zdrowie tu chodziło, ale o czystą frajdę jaką dawało kopanie piłki ze znajomymi. Ale od momentu zamieszkania w Warszawie nie było ku temu okazji.
Teraz. Nadarzyła się jakoś w maju i od razu wróciła mi radość dziecka. Początkowo łączyłem dotychczasowy, biegowy plan treningowy z graniem w piłkę, ale kiedy w lipcu poza kopaniem piłki na podwórku doszły rozgrywki firmowe porzuciłem bieganie. No, przynajmniej według planu treningowego. Dwa razy piłka i raz lub dwa bieganie – taki miał być plan na kolejne miesiące. Porzucenie planów o półmaratonie na rzecz zwyczajnej radochy z uganiania się za piłką.
Kontuzja…
Kiedyś. Dopóki tylko biegałem było spoko.
Teraz. Ale piłka nożna to paskudnie niewdzięczna radość. Szybko zaczęły się trafiać drobne urazy, aż w końcu, bez żadnego kontaktu z przeciwnikiem, naderwałem mięsień trójgłowy. Kule, płacz, kuśtykanie i 4-6 tygodni przerwy od sportu. Jakiegokolwiek.
Morał?
Nie ma go. Mama, babcia, tata, brat, szef i wielu innych od dawna mi mówią – „skończ z tą piłką!”. Mają rację, bo tyle już w życiu miałem kontuzji przez ten sport, że powinienem dać sobie spokój dawno temu. Każdy zdroworozsądkowy człowiek by to zrobił. Ale w kwestii piłki rozsądek przegrywa z sercem i to nie tylko u mnie. Niewiele jest rzeczy na świecie, które dają mi tyle satysfakcji i radości, co dobrze rozegrany mecz. Bramki, asysty, piękne akcje z „klepki”, zagrania między nogami przeciwnika, wreszcie zwycięstwo. Jak mogę zrezygnować z czegoś, co daje mi tak wielką radość? Nie umiem.
Jest jeszcze coś, co odczułem lecząc obecną kontuzję. Od stycznia udało mi się schudnąć całe 13 kilogramów. Zaczynałem rok mając liczbę 115 na wadze. Masakra. W czerwcu dobiłem do 102, licząc na to, że wkrótce pokonam magiczną liczbę i moja waga pierwszy raz od wielu lat będzie stworzona z dwóch cyfr. Chciałem to osiągnąć do końca wakacji (skoro więcej piłki niż biegania to i redukcja była pod koniec wolniejsza).
Ale trafiła się kontuzja. Nogę muszę oszczędzać, czyli leżeć na kanapie i najlepiej nie ruszać się z domu. Z jednej strony spoko, wreszcie jest nadzieja, że przejdę Wiedźmina. Ale waga znowu idzie w górę. Próbuję jakieś brzuszki, ale niestety nogi też przy tym pracują – naderwany mięsień daje o sobie znać i muszę odpuścić. Leżę, gram, czytam, oglądam filmy i seriale. Niby spoko, ale…
Po pierwsze, są wakacje, szkoda marnować ten czas na obijanie się. Ale przede wszystkim… Czuję, że znowu jest mnie coraz więcej. O ile zmian w redukcji niemal nie zauważyłem, bo widziałem siebie każdego dnia i nie mogłem zauważyć różnicy, to znajomi na każdym kroku podkreślali jak się zmieniłem. To zajebiście przyjemne. Aczkolwiek sam chciałem sobie pogratulować dopiero po przekroczeniu 100 kg. O ile odchudzanie nie było dla mojego organizmu tak odczuwalne, tak teraz kiedy leżę, czuję niemal każdy przybywający gram. Paskudne uczucie. Aż chciałoby się założyć buty i pobiec kolejne 10 kilometrów. Może za miesiąc…
Tak czy siak, mimo, że piszę ten tekst z perspektywy wygrzewającego kanapę i tyjącego (przez kontuzję) knypka, w ostatnich miesiącach zmieniłem w swoim życiu bardzo dużo i wyszło to mojemu zdrowiu i ciału na lepsze. Uświadomiłem to sobie dopiero teraz, kiedy uraz odebrał mi możliwość uprawiania sportu i kontynuowania zdrowszego życia.
photo credit: Urbane Residents / Maple / Two Bedroom / Monica via photopin (license)