Nigdy nie byłem fanem serii „Transformers”, więc na najnowszy spin-off pod tytułem „Bumblebee” nie czekałem w ogóle. Ciepłe przyjęcie przez krytyków za oceanem przekonało mnie, by dać produkcji szansę.
Najczęściej spotykana opinia krytyków i znajomych po obejrzeniu filmu: wystarczyło odsunąć Michaela Baya od reżyserii filmów z tego uniwersum, by powstało coś ciekawego. A najlepiej jeszcze osadzić całość w latach osiemdziesiątych XX wieku, do których popkultura ostatnimi laty wzdycha wyjątkowo często. Ale ja nie lubię taniej gry na sentymentalizmie.
Dla mnie film zaczął się znakomicie, albowiem główna bohaterka (rasy ludzkiej) ma na imię Charlie, a jej matkę gra Pamela Adlon, która wcielała się w Marcy Runkle w serialu „Californication”, żonę Charliego Runkle. Momenty, w których krzyczy „Charlie” zrobiły mi ten seans delikatnie zabawnym. W sensie, naprawdę mnie to rozbawiło, bo reszta to był festiwal śmiechu żenady.
Ja wiem, że to kino popcornowe, ja wiem, że to seria o gadających robotach z kosmosu, po ostatniej części „Transformers: Ostatni Rycerz” nie oczekuję w tych filmach niczego sensownego. Wątek romansu / przyjaźni człowieka z robotem dawno mnie tak nie bawił. Miałem wrażenie, że zaraz zrobi się z tego jakiś soft erotyk, tak bardzo Charlie i Bumblebee się zżywają.
Ech, dobra, postaram się nie czepiać. Jak to w każdym filmie tej serii, złe decepticony przybywają na ziemię, robią dużo wybuchów i w ogóle niezła jatka, a ludzie, jak w każdym filmie tej serii, po raz kolejny odkrywają kim są transformersy, że zmieniają się w pojazdy i w ogóle. Dochodzi do nieporozumień, ktoś tam się naparza, poświęca dla ludzi. Kurczę, miałem się nie czepiać…
No ale jak tu się nie czepiać, skoro ten film opowiada niemal identyczną historię jak każdy poprzedni film tej franczyzy Michaela Baya? Owszem, mamy inną epokę (wykorzystaną w ciekawy sposób, to nie tylko gra na nostalgii, za co szacunek), mamy nieco inną skalę (młoda dziewczyna skłócona z rodziną i tylko jeden robot), ale większość to schematy, które powtarzają się w każdym filmie z tej serii. No i oczywiście amerykańska armia prężąca muskuły (tym razem posługują się muskułami prześmiesznego Johna Ceny). NUDA.
Może i mamy ciekawszą główną bohaterkę, może i jej relacja z robotem jest nieźle poprowadzona (choć zdarzają się absurdalnie głupiutkie sceny, ale to w tej franczyzie norma, więc przywykłem), a komunikacja Bumblebee z nią polega na cytowaniu piosenek z lat osiemdziesiątych w tym The Smiths, co uznaję za kreatywne podejście do wykorzystania muzycznego bogactwa ówczesnej dekady. W ogóle, ścieżka muzyczna, poza graniem na sentymentach sprawdza się całkiem nieźle.
Jednak wszystko to przykrywają wszechobecne wciąż wybuchy, sztampowe sceny i dialogi drewniane jak nogi Grzesia Rasiaka, co sprawia, że nawet wyłączając mózg i próbując pochłaniać popcorn nie udało mi się wyciągnąć choć trochę zabawy w trakcie seansu.
Chcę być z Wami szczery. Po filmie „Bumblebee” nie spodziewałem się zbyt wiele. Starałem się mieć dosyć pozytywne nastawienie, szczególnie, że świat chwalił dzieło reżysera uznanej animacji „Kubo i dwie struny”. Niestety, nic bardziej mylnego. Ten film ratuje jedynie klimatyczny soundtrack (The Smiths <3). Poza tym królują drewniane dialogi, przydługie sceny i dosyć przewidywalne efekty specjalne.
Żałuję mocno, że to był pierwszy seans kinowy 2019 roku. :<
Proszę, zaorajmy już tę franczyzę.