Nie oczekiwałem zbyt wiele po nowym filmie Craiga Gillespie’go, bo nie bardzo interesuję się łyżwiarstwem figurowym. „Jestem Najlepsza. Ja, Tonya” to jednak film o czymś większym niż ta zimowa dyscyplina sportowa.
Trzy nominacje do Oscarów (Margot Robbie, Allison Janney i Tatiana Riegel za montaż sprawiły jednak, że zdecydowałem się nadrobić tę produkcję dzień przed Oscarami, a dzień po obejrzeniu „Lady Bird”. I ciekawie się złożyło, bo obie te produkcje, w których kobiece kreacje są silnymi punktami, a wątki relacji córki z matką są jednymi z najważniejszych motywów filmu, można do siebie nieco odnieść. I choć nie sposób odmówić uroku i świetnego poziomu realizacji filmowi Grety Gerwig, tak po seansie „I, Tonya” byłem wręcz zaskoczony: jakim cudem film Gillespie’ego nie znalazł się w głównej stawce walki o film roku, zaś o tę statuetkę bije się „Lady Bird”?
Spodziewałem się kolejnego, robionego od linijki biopicu w amerykańskim stylu pod Oscary, natomiast obraz opowiadający o wydarzeniach sprzed ponad dwóch dekad jest czymś znacznie więcej. Już na poziomie koncepcji film potrafi przykuć uwagę: trochę konwencji dokumentalnej (współczesne rozmowy z bohaterami wydarzeń sprzed wielu lat), dużo odtwarzania tamtych wydarzeń, skakanie po osi czasu dodające temu odpowiedniej dynamiki, przełamywanie czwartej ściany oraz świetny montaż sprawiają, że historia Tonyi Harding jest opowiedziana bardzo sprawnie i ciekawie. Przez dwie godziny trwania seansu nie ma mowy o nudzie, a wątki dramatyczne sprawnie przeplatane są drobnymi mrugnięciami oka do widza, które nadają wydarzeniom nieco dystansu do bohaterów.
Dzięki temu historia wielce utalentowanej zawodniczki łyżwiarstwa figurowego, jej dzieciństwa i młodości, relacji z matką i byłym mężem, a także samych zawodów sportowych i „incydentu”, który doprowadził do końca jej sportowej kariery jest opowiedziana w absolutnie smakowity sposób. Świetnie rozłożono akcenty, gdzie sama Tonya, jak i najważniejsze osoby na nią wpływające otrzymują odpowiedni czas, by rzucić odpowiedni cień na bohaterkę. Film pozostawia też nieco niedopowiedzeń i pole do interpretacji widza, co zostało świetnie zaplanowane. Momenty, w których narrację prowadzi współczesna (dokumentalna aranżacja) Tonya, opowiada o wydarzeniach sprzed lat są zainscenizowane, a inni w trakcie tych inscenizacji wtrącają swoje trzy grosze łamiąc czwartą ścianę to najmocniejsze momenty produkcji.
W bardzo wyważony sposób poprowadzono także sam wątek sportowy, który odgrywa ważną rolę w życiu bohaterki, ale nie dominuje nad całością historii. Ponadto, kilka z prezentowanych w filmie scen występów Tonyi na lodzie została zrealizowana w piękny sposób. Bez szybkich cięć, z długimi ujęciami, bez nadużywania slow motion – to wszystko sprawiło, że byłem w stanie podziwiać sportowe wyczyny w dyscyplinie sportowej, która zupełnie mnie nie interesuje.
Margot Robbie trenowała łyżwiarstwo figurowe cztery miesiące po pięć razy w tygodniu, by dobrze przygotować się do roli słynnej amerykańskiej zawodniczki. I choć najtrudniejszych figur nie wykonywała osobiście, tak na lodowisku poruszała się bardzo naturalnie. A poza lodowiskiem dała popis naprawdę dobrego aktorstwa, przejmująco i emocjonalnie oddając charakter bohaterki. W jednej scenie nawet mi się oczka zaszkliły, nie powiem. Równie dobrze wypada u jej boku Sebastian Stan, a jeszcze lepiej Allison Janney.
Jedynym lekko irytującym elementem produkcji Gillespie’ego była dla mnie muzyka. Wynika to jednak z teledyskowej konwencji jaką obrali twórcy – znane kawałki z danej epoki lub ich covery to zabieg, który publika lubi, lecz brak w tym większego polotu i wydaje się, że można by w tym elemencie opracować inną formułę.
Nic nie można zarzucić montażowi czy zdjęciom, które w doskonały sposób potrafiły zilustrować całą historię. Master shoty, świetnie zaplanowane ruchy kamery, kadry z dbałością o detale sprawiają, że film ogląda się z wielką przyjemnością. Podobnie ma się sprawa ze scenografiami oraz charakteryzacją.
Wszystko to sprawiło, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony poziomem filmu „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”. Nie jest to klasyczny film robiony pod Oscary, ale potrafi się wyróżnić własnym stylem opowieści, świetnym aktorstwem i doskonałym poziomem realizacji. To też historia pełna emocji i z odpowiednimi dawkami humoru, co sprawia, że film ten w moim osobistym notowaniu trafia znacznie wyżej niż „Lady Bird”. I moim zdaniem znacznie bardziej niż film Frety Gerwig zasłużył na nominację do Oscara w kategorii Najlepszy Film.