Miałem odpuścić sobie najgłośniejszą tegoroczną jak dotąd (czyli w ciągu dwóch tygodni, hehe) premierę na Netflixie. „The End of a F**king World” zdawało mi się produkcją stricte młodzieżową, choć w mocno dojrzałym opakowaniu. „To nie dla mnie” – uznałem na początku.
Ale wtedy nadszedł piąteczek, kiedy zamiast o 17 wyjść z pracy i lecieć na imprezę, siedziałem w biurze znacznie dłużej, a do domu wróciłem zmęczony jak po wielogodzinnej pracy fizycznej. Potrzebowałem czegoś lekkiego do obejrzenia w domowym zaciszu. To nie był dzień na imprezę. Nie byłem pewien czy to dobry moment na rozpoczęcie nowego serialu, ale sprobowałem.
https://www.youtube.com/watch?v=vbiiik_T3Bo
Pierwsze zaskoczenie – ciężko traktować tę produkcję nawet jako miniserię. To ledwie osiem dwudziestominutowych odcinków (nieco ponad 160 minut), czyli tyle ile trwa nieco dłuższy film. Przynajmniej test „trzech odcinków” (czyli moja metoda podejmowania decyzji o oglądaniu serialu do końca po trzech epizodach) nie potrwał za długo. Zresztą, już po dwóch wiedziałem, że zbinguję (moja wersja spolszczenia terminu binge-watch, niekoniecznie poprawna) sobie całość, choć niekoniecznie jest to seria lekka, głupia i poprawiająca nastrój po ciężkim (dla głowy) tygodniu pracy.
„The End of a F**king World” to historia dwojga siedemnastolatków ze snobistycznego miasteczka w Wielkiej Brytanii. Oboje niedostosowani do norm społecznych, żyjących z boku mainstreamu, chodzący własnymi ścieżkami i z problemami z głową. James, na przykład, marzy o zamordowaniu człowieka, więc gdy spotyka Alyssę, obiera ją jako ofiarę, udając, że się w niej zakochuje. Szybko postanawiają, że powinni razem uciec ze swoich domów i uwolnić się na zawsze. No i uciekają, nie wiadomo dokąd, po co i za co.
W pewnym sensie jest to klasyczna historia bandytów jeżdżących po świecie i robiących głupie i nie do końca legalne rzeczy – rabowanie sklepów, kradzież samochodów czy wymuszanie korzyści. Coś jak „Natural Born Killers” czy „Bonnie and Clyde” – z tym, że mamy tu do czynienia z dzieciakami, które choć mądre, to nie do końca umiejące radzić sobie w społeczeństwie. I świetnie się uzupełniające.
W fantastyczny sposób poprowadzona jest historia – nie tylko obserwujemy przebieg ich ucieczki, bardzo błyskotliwe i ciekawe dialogi, ale także wielokrotnie z offu słyszymy przemyślenia na temat danej sytuacji czy życia w ogóle obojga bohaterów. Do tego, przeważnie są to przemyślenia zupełnie przeczące temu co James oraz Alyssa mówią lub robią. Ten kontrast w połączeniu z jej wulgarnością oraz jego oszczędnością słów wypadają kapitalnie. Dodajmy do tego brytyjski akcent i Alyssę mającą cudowną manierę akcentowania wyrazów i przez dialogi oraz monologi płynie się sprawnie – wulgarnie, soczyście, ale i zabawnie oraz lekko. Minusy? Momentami historia oraz bohaterowie bywają lekko pretensjonalne i nie do końca wiarygodne, ale postarałem się traktować to jako element konwencji.
Poszczególne odcinki posklejane są na tyle umiejętnie, że nie da się tego obejrzeć inaczej niż na raz – nie chodzi tu tylko o same cliffhangery, ale i tonowanie emocji pomiędzy kolejnymi epizodami. Często twórcy korzystają z retrospekcji, które odkrywają tajemnicę bohaterów i źródeł ich aspołeczności. A historia znacznie przyspiesza, kiedy zaczynamy w drugiej połowie serii obserwować także parę detektywów goniących za odnalezieniem Alyssy i Jamesa oraz w momencie, kiedy młodzi przestępcy docierają do celu swojej podróży. Jest jeszcze jedna super kwestia w tym serialu, a chodzi o jego zakończenie. Nie wchodząc w spoilery – jest zaskakująco piękne i rzadko spotykane w serialach (przez co też traktuję tę produkcję bardziej jako pocięty film).
Ten miniserial nie robiłby pewnie tak dobrego wrażenia, gdyby nie świetnie zagrana i wiarygodna relacja chłodnego i opanowanego Jamesa z nieokiełznaną i spontaniczną Alyss. Alex Lawther (grał już w jednym z moich ulubionych odcinków „Black Mirror” w trzeciej serii) oraz Jessica Barden są wspaniali w swoich rolach. Bywają momenty, gdzie widać brak doświadczenia aktorskiego, ale nadrabiają to ogromną chęcią i wyczuciem swoich postaci. Drugoplanowe role również nie zawodzą: Gemma Whelan, Steve Oram czy Jonathan Aris dobrze uzupełniają główną parę.
Całości dopełnia świetny montaż oraz dobrze dobrana muzyka, głównie folk, country czy rock. Sprawia ona, głównie dlatego, iż jest obecna niemal w każdej scenie, że momentami ma się wrażenie obcowania z teledyskiem, a nie jedynie tonuje nastrój produkcji. Jednak i montaż ma tutaj bardzo wiele do powiedzenia – w przypadku budowania relacji dwójki bohaterów świetnie akcentuje ich złe i dobre cechy oraz zapewnia stosowny balans.
„The End of a F**king World” okazał się być czymś więcej niż miniserią dla nastolatków o nastolatkach, a jest właściwie bardzo dojrzałą historią o tym jak rodzice i ich zachowania wpływają na nas nie tylko za młodu, ale i na całe życie. Historia wulgarna, ale ze wspaniałymi dialogami, jednak przede wszystkim ciekawa. Nie było to lekkie i przyjemne jak sądziłem, a momentami ciężar gatunkowy rósł do miana pełnoprawnej produkcji dla dorosłych. I jako taka właśnie, ta seria sprawdza się bardzo dobrze. Jeśli macie wolne trzy godziny to warto dać współczesnym Bonnie i Clyde szansę – dużo czasu to was kosztować nie będzie.