Wszystkie seriale kiedyś się kończą. No, może poza „Klanem” czy „The Simpsons”. Nie wszystkie jednak kończą się utrzymując dawny, wysoki poziom. Jak udało się w przypadku „Homeland”?
Osiem sezonów produkcji Showtime już za nami. Niespełna dwa lata musieli czekać fani po siódmym sezonie na wielki finał serii wymyślonej przez Howarda Gordona („24”) i Alexa Gansę („Z archiwum X”). W minionej dekadzie „Homeland” stał się on jedną z popularniejszych produkcji telewizyjnych, a także jedną z moich ulubionych. Kurczę, gdyby ktoś mnie spytał o 5 ulubionych seriali to znalazłoby się w nim miejsce dla tej serii. Obok wspomnianego „24”, „Breaking Bad”, „Better Call Saul” czy „BoJack Horseman”.
Mimo tego, nie jest to serial zbyt popularny w Polsce, czy w ogóle obecny w powszechnej świadomości. I w sumie nie dziwię się. Główna bohaterka, Carrie nie jest postacią, którą się lubi, z którą się utożsamia i dla której widzowie będą wyrozumiali. A bez tego czasem ciężko śledzić poczynania bohaterów filmów czy seriali. Zwłaszcza w przypadku seriali, wolimy poświęcać czas na obcowanie z kimś, kogo lubimy. Ale ja mam jakoś inaczej. Bo jeśli spojrzeć na głównych bohaterów seriali, które wymieniłem jako ulubione to nie są to postaci, które łatwo polubić. BoJack, Walter White czy Saul Goodman to kwintesencje autodestrukcji. Ludzi zepsutych, zwiedzających w trakcie kolejnych odcinków coraz niższe elementy dna. I chyba właśnie dlatego tak bardzo ich dzieje mnie pociągały. Wyjątkiem jest Jack Bauer, on był mocno przerysowany, a serial „24” kocham bardziej jako młodzieńczą słabość do całości konwencji i wiem, że nie jest to serial wybitny.
Ale „Homeland” już za wybitny uważam. Ponownie mamy bohaterkę, którą ciężko polubić chociaż w zupełnie inny sposób niż wymienione już postaci z innych seriali. Carrie chce dobrze, ale czasem jej nie wyjdzie. No i, cierpiąc na chorobę dwubiegunową, robi dużo głupich rzeczy, a jej załamania emocjonalne czasem ogląda się ciężko. Całkowicie rozumiem więc, że ona może odrzucać wiele osób, które próbują z „Homeland” się zmierzyć. Ale to, co dla wielu jest wadą, dla mnie jest… Zaletą.
Carrie jest bowiem w tym serialu nieprzewidywalna. Dla otoczenia i dla samej siebie. Dzięki temu zaś zwyczajnie ciekawsza. Łamie schematy budowania wielu serialowych postaci. Owszem, często przy tym irytuje, ale jestem w stanie to znieść, bo dzięki temu całość jest po prostu atrakcyjniejsza dla mnie.
Jednak dużo bardziej istotne w całym serialu jest dla mnie historia jaką oferuje. I całość można podzielić właściwie na dwa rozdziały. Pierwsze trzy sezony mocno koncentrowały się wokół Brody’ego i podejrzeń wokół niego. Kiedy w kolejnych sezonach już go zabrakło to właśnie Carrie przejęła na swoje barki ciężar uniesienia tego serialu. I to właśnie te pierwsze trzy sezony, mimo, że nadal dobre, uważam za kiepskie. Bo w kolejnych seriach to nie relacja tej dwójki stanowi kręgosłup historii, a geopolityka oraz szpiegostwo. Wówczas staje się pełnoprawnym thrillerem szpiegowskim, który mocno rezonuje z aktualnymi wydarzeniami.
Moim ulubionym dotychczas sezonem był piąty, którego akcja została osadzona w Berlinie, a więc mieście, które już całkiem nieźle znam. Już wtedy jarałem się widokiem w kolejnych odcinkach plakatów berlińskich klubów techno na ulicach, klimatem tego miasta. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie historia przedstawiona w piątej serii. Nie dlatego, że była jakaś wybitna (po prostu bardzo dobra), ale dlatego, że równolegle wydarzyło się coś w świecie rzeczywistym, co bardzo mocno odbijało się na odbiorze całości. Mam tu na myśli zamachy terrorystyczne w Paryżu, innej wielkiej europejskiej stolicy. I podobne wydarzenia działy się w odcinku wyemitowanym kilka dni po nich. To był szok. To było coś, co zagrało bardzo mocno na moich emocjach. Kolejne dwa sezony nieco obniżyły poziom (wciąż oferując naprawdę ciekawą historię), aż w końcu wyczekiwałem wielkiego finału. Dwa lata trzeba było czekać na zamknięcie tej historii.
Ostatni rozdział też całkiem ciekawie osadza się we współczesnym kontekście geopolitycznym. Nie ma tu co prawda żadnej pandemii, ale jest niekompetentny i podatny na manipulacje prezydent USA. Jest nieoficjalna zimna wojna oraz nieciekawa sytuacja na Bliskim Wschodzie. Dwanaście ostatnich odcinków dostarcza naprawdę wielu wydarzeń, zmian frontu oraz zwrotów akcji, trzymając nieustannie w napięciu. Dawno żaden serial tak bardzo mnie nie pochłonął, obejrzałem całość znacznie szybciej niż planowałem. Miałem nadzieję oszczędzać sobie tego dobra, oglądać po dwa odcinki na raz, a tu za każdym niemal razem wydłużałem seans o kolejny odcinek lub dwa, bo nie potrafiłem wysiedzieć. Oczywiście, duża w tym zasługa świetnie napisanych cliffhangerów. Nie chamskich, ucinających scenę w połowie, by je rezultat przedstawić dopiero w następnym odcinku, ale pozostawiając widza tuż po jakimś dramatycznym wydarzeniu w szoku.
Scenarzyści świetnie zarządzają bohaterami oraz relacjami pomiędzy nimi. Dorzucają do tego zestawu parę ciekawych nowych postaci, jak choćby młoda agentka CIA Jenna Bragg, pakistańscy dyplomaci czy liderzy Talibów. Nie dało się uniknąć także bezpowrotnego pożegnania z paroma postaciami, a każde z nich, zwłaszcza jedno, zostało naprawdę dobrze przemyślane i stanowi jeden z punktów zwrotnych całego sezonu. Napięcia pomiędzy bohaterami momentami eskalują na naprawdę wysoki poziom. W ogóle, dwa ostatnie odcinki serialu to naprawdę moment, który trzyma w napięciu na niesamowicie wysokim poziomie. Niemal ze szczęką przy podłodze oglądałem kolejne sceny, porzucając w ogóle chęć chrupania popcornu.
Otrzymujemy też całkiem zadowalający finał oraz epilog, o których z wiadomych względów (spoilery) nie będę tu wspominał. Tak jak kiedyś pisałem o tym, że wiele seriali zasługuje na lepsze zakończenie i często finałowe rozwiązania w serialach pozostawiają widza z rozczarowaniem i zaskoczeniem, tak tu mamy do czynienia z naprawdę dobrym rozwiązaniem. Nie ma zbyt wielu istotnych nierozwiązanych wątków. Nie ma ckliwego happy endu i ostatnich scen, które podsumowują cały serial przydługimi dialogami, wspomnieniami. Nie, historia kończy się naprawdę zadowalająco.
Nie będę już wspominał o oprawie audiowizualnej serialu, bo poza muzyką i wybranymi scenami nie mamy tu do czynienia z niczym nadzwyczajnym, choć niektóre sceny akcji są zrealizowane na filmowym poziomie. Ciężko mi się tutaj rozpływać, bo do świetnego stylu wizualnego „Homeland” zdążyłem przywyknąć. Poziom realizacji mamy często naprawdę świetny, ale śledząc kolejne wydarzenia czasem zapominam o tym. To w pewnym stopniu też w sumie ma wpływ na odbiór historii – widać, że większość scen zagrano w prawdziwych lokacjach, nie w studio. Pakistan i Afganistan jest co prawda w rzeczywistości Maroko, gdzie kręcono większość ósmego sezonu, ale czuć klimat Bliskiego Wschodu. Dzięki temu całość ma ten realistyczny sznyt, który pozwala skupić się na chłonięciu historii, a nie wyszukiwaniu błędów czy nieścisłości.
Przeważnie kiedy kończy się jeden z naszych ulubionych seriali mamy lekkie poczucie niedosytu. Bo chcielibyśmy więcej. Bo pewne wątki nie zostały rozwiązane lub ich rozwiązanie było głęboko rozczarowujące (pamiętacie petycje, by raz jeszcze wyprodukować ostatni sezon „Gry o Tron”?). W przypadku „Homeland” mam jednak zupełnie coś innego. Nie mam ochoty na więcej. Historia jest naprawdę dobrze zamknięta, a pewne wydarzenia sprawiają, że już nie da się do niej powrócić. Nie mam ochoty na więcej. Nie dlatego, że nie chciałbym kolejnych odcinków wspaniałego serialu, lecz z racji tego, że jestem bardzo zadowolony z tego ile wspaniałego czasu spędziłem z Carrie (nawet jeśli irytowała), Saulem, Brody’m, Quinnem i całą resztą. 96 naprawdę dobrych odcinków. 8 sezonów, niektórych lepszych, innych gorszych. To było naprawdę wspaniałe doświadczenie, a „Homeland” pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najlepszych seriali jakie w życiu obejrzałem.