Emmerich nie popełnił seppuku – recenzja filmu „Midway”

Roland Emmerich zdążył nas już przyzwyczaić do swego stylu patetycznego kina katastroficznego. A momentami wręcz katastrofalnego. Na swój najnowszy obraz wybrał jednak coś nowego – bitwę o Midway.

Jego filmy robiły mi dzieciństwo znacznie lepiej niż seria „Terminator”, którą opisywałem wczoraj. „Dzień Niepodległości” był pierwszym seansem kinowym, który zrobił na mnie ogromne wrażenie (a miałem wtedy ledwie osiem lat). Równie mocno w moim serduszku zapisała się „Godzilla” (do czego nieco wstyd się przyznać po latach), a „Pojutrze” czy „2012” były utrwaleniem stylu Emmericha. Stylu polegającego na zlepku różnych scen katastroficznych, niezależnie od stylu katastrofy: z kosmosu czy z natury. Delikatnie zarysowane, mocno osadzone w stereotypach postaci, do których ciężko się przywiązać (bo najczęściej i tak zginą), efekciarski styl przedstawiania nie zawsze efektownych akcji, bohaterzy w ostatniej chwili ratujący się z opresji.

No i „Midway”, choć to pierwszy film reżysera oparty na prawdziwych wydarzeniach, jest wierny temu stylowi, ale podaje całość w sposób zdecydowanie bardziej wyważony. Być może Emmerich uznał, że bohaterowie wojenni zasługują na nieco więcej szacunku, dlatego z podobnym szacunkiem podszedł do materiału źródłowego. Co więcej, w najnowszej produkcji stara się unikać stronniczości i nadmuchanego do potęgi patosu, co nie zawsze wychodzi, ale warto docenić. 

Historię słynnej potyczki na Pacyfiku obserwujemy nie tylko z perspektywy amerykańskiej (choć ich narracja tutaj dominuje), ale także stara się zbudować uzasadnienie poczynań japońskiego wojska. Pokazuje straty po obu stronach. Częściej na wietrze powiewa amerykańska flaga, ale cieszę się, że nie jest to jedyna „dobra” strona konfliktu w filmie. No bo w wojnach nie ma raczej nieskazitelnie złotych bohaterów. Podobać się może za to nieźle rozpisany kontekst całej potyczki, nie skupiono się jedynie o bitwie o Midway, a uzasadnienie całego konfliktu na Pacyfiku sięga nawet do czasów przed wojną. Emmerich pozwala widzowi zrozumieć coś więcej niż „oni są źli, my dobrzy, bum, wybuch, pif, wygrana, bohaterstwo”.

Nie spodziewałbym się po filmie tego autora niczego innego, ale jednak szkoda, że nie za wiele czasu poświęca się odpowiedniemu zbudowaniu bohaterów. Najwięcej czasu spędzamy z Dickiem Bestem (strasznie zabawne imię i nazwisko, ale to postać historyczna, więc staram się nie śmiać) granym przez Eda Skreina. I to jedyny bohater, w którym zachodzi jakakolwiek zmiana w trakcie nieco przydługiego filmu. Reszta nie jest w ogóle mocniej rozpisana i czasem nie wiadomo co nimi kieruje (poza chęcią wygrania z przeciwnikiem), przez co ciężko się z nimi jakkolwiek utożsamić i próbować zrozumieć.

I nie byłby to zbyt duży problem, gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z naprawdę ciekawą obsadą (choć w większości męską, ale kobiety nie miały zbyt wiele w tamtej epoce do powiedzenia). Ed Skrein momentami bywa męczący, choć nie wypada źle. Nie za wiele czasu poświęcono innym postaciom, a szkoda, bo fajnie byłoby bliżej poznać admirała Nimitza (Woody Harrelson), Jimmy’ego Doolittle’a (Aaron Eckhart) czy Williama Halseya (Dennis Quaid). Zaskakująco dobrze wypada Nick Jonas (tak, z „tych” Jonasów, braci Jonasów), co było dla mnie lekkim zaskoczeniem, bo wydawało mi się, że zaangażowanie go do filmu ma być jedynie magnesem na przyciągnięcie do kin fanek Jonas Brothers.

W filmach Emmericha nie może zabraknąć efektownych potyczek wielkich armii, wybuchów, trochę jakby chciał zostać drugim Michaelem Bayem. I w „Midway” mamy tego pod dostatkiem. Całość nakręcona jest całkiem sprawnie i mamy fajne kadry, ciekawie wyreżyserowane potyczki na morzu, jednak muszę się przyczepić do dwóch rzeczy. Po pierwsze, film trwa niemal 2,5 godziny, więc wydaje się, że część potyczek można by skrócić, bo pod koniec nie są już tak emocjonujące (zwłaszcza mam tu na myśli kolejne sekwencje z „nurkowaniem” samolotami). Druga kwestia dotyczy zaś oprawy wizualnej, która choć w wielu miejscach wygląda przyzwoicie, tak momentami wygląda zbyt sztucznie. Efekty komputerowe na tyle zdominowały sceny batalistyczne (ale nie tylko), że aż prosiłoby się o nieco bardziej realistyczny ogień, wybuchy czy drugi plan. Chyba pierwszy raz w filmie tego reżysera widzę lekkie niedostatki pod tym względem.

Nie da się jednak ukryć, że „Midway” to naprawdę udane dzieło Rolanda Emmericha, któremu powierzono ten projekt. Podszedł on do materiału historycznego z należytym szacunkiem dla obu stron i uniknął nadętej i patetycznej propagandy sukcesu wspaniałej Ameryki. Szkoda, że nie potrafił przy tym zbudować ciekawszych postaci, ale nie tego się oczekuje po filmach tego reżysera. Szczerze mówiąc, film mocno przerósł moje oczekiwania, choć te były zawieszone na naprawdę niskim pułapie. A otrzymujemy solidne kino wojenne (a raczej bitewne) z ładnie zarysowanym kontekstem potyczki.

Opinia:

Twórca "Dnia Niepodległości", "Pojutrza" i "2012" oddaje należny hołd historii i nie robi z niej patetycznej katastrofy.

Moja Ocena:
6
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna