Media społecznościowe rujnują nam przyjemność z oglądania filmów, meczów czy seriali. Ale ma to swoje dobre i złe strony.
Początek XXI wieku, mam lat naście, w domu jeden komputer, ale jeszcze nie podłączony do Internetu, a ja chcę oglądać Ligę Mistrzów w telewizji. Niestety, nie zawsze miałem pierwszeństwo w walce o telewizyjnego pilota. Jednak nic straconego – od czego są retransmisje? Bez Internetu, bez Facebooka można było oglądać mecze nawet kilka dni po ich rozegraniu bo przeważnie i tak nie znało się ich wyniku. No bo cóż to za przyjemność oglądać mecz znając jego wynik?
Dziś to niestety nierealne, bo choć możliwości oglądania retransmisji jest więcej, to by podejść do seansu bez znajomości wyniku należałoby wylogować się ze wszystkich serwisów społecznościowych. Bo nawet jeśli nie znajomi, to obserwowane profile sportowe zawsze podadzą wynik.
Podobnie jest z serialami, czego doświadczył chyba każdy kto ogląda Grę o Tron. Nie obejrzysz w dniu premiery – masz przechlapane. Co ciekawe, to ma bardzo dobry wpływ na liczbę abonentów HBO, co doskonale opisał Piotr Pluciński na swoim blogu Z Górnej Półki. W skrócie: ta epicka saga w telewizyjnej adaptacji ma scenariusz skonstruowany idealnie pod kątem tego by wzbudzać emocje, które w dobie mediów społecznościowych muszą się pojawić w całym Internecie, a by tego uniknąć musisz obejrzeć premierę odcinka. Na kanale HBO.
Gorzej mają ci, którzy jeszcze nie zaczęli oglądania tego serialu i po relacjach w Internecie zapewne będą zniechęceni, w końcu wiedzą, że gdzieś tam ginie połowa bohaterów, widzą też jakie reakcje wywołuje śmierć znienawidzonego bohatera. Takim osobom będzie znacznie trudniej rozpocząć nadrabianie wszystkich sezonów.
Widzę jednak, że na podstawie ogólnego spoilerowania rodzi się też nowy trend. Nie ukrywajmy, największymi spoilerami w kategorii filmów są ich trailery. Bardzo często zdarzało się, że 2/3 fabuły danej produkcji poznaliśmy już w zwiastunach. No i największe wybuchy i najbardziej epickie sceny też już widzieliśmy przed wejściem na salę kinową. Smutne, nieprawdaż? Ale producenci chyba od tego odchodzą. Na szczęście.
Najlepszym przykładem tego jest niedawna kampania promująca najnowszą Godzillę. Zwiastuny nie zdradzały zbyt wiele. Ba, nie zdradzały najważniejszych wątków fabularnych, oprócz tego, że jest Godzilla. No, ciężko by było inaczej, zważając na tytuł filmu. Do kina pognałem w dniu premiery, spodziewając się bardzo wiele. I zawiodłem się… Pozytywnie.
Było znacznie lepiej niż mogło się wydawać, głównie dlatego, że fabuła filmu po prostu była zupełnie inna niż oczekiwałem. A i najbardziej widowiskowe sceny nie były całkowicie odkryte w trailerach, a to wszystko (wraz z mą miłością do Godzilli) sprawiło, że kilka godzin po seansie zbierałem szczękę z podłogi. Chciałbym wam ten film zrecenzować, ale jakakolwiek recenzja, ocena fabuły, obsady czy widowiskowych ujęć byłaby spoilerem. Nie chcę wam tego popsuć, po prostu idźcie do kina. :)
Podobnie rzecz ma się z najnowszą produkcją ukochanego Christophera Nolana – Interstellar. Prawda, do premiery jeszcze pół roku, a przed kilkoma dniami ukazał się zwiastun mówiący nieco więcej o produkcji, jednak nadal informacje o fabule są dość szczątkowe.
Czyżby to był początek trendu, w którym trailery nie będą zdradzać za wiele? Bardzo bym chciał, ponieważ emocje towarzyszące takiemu seansowi są znacznie większe – lepsze. Pytanie tylko, czy Hollywood się na to zdecyduje – wszak obcinanie zwiastunów z najlepszych scen może obniżyć frekwencję w kinach. Ale dla takich emocji, jakie przeżyłem na Godzilli („o psia kość, nie sądziłem, że oni będą walczyć z nimi!”) warto.