Ciężko jest wybrać się do kina na film stricte rozrywkowy po karuzeli emocji, którą zafundował ledwie trzy dni wcześniej „Nocturnal Animals”. Mimo wszystko skusiłem się na „Fantastyczne Zwierzęta i jak je znaleźć”, więc podzielę się z wami swoją opinią.
Warner Bros. nie ma najlepszej passy w kwestii swoich szlagierowych franczyz. Uniwersum Tolkiena wyeksploatowane po trzech częściach Hobbita, nowego Mad Maxa na horyzoncie nie widać (a szkoda), a filmy z uniwersum DC, choć finansowo ciężko uznać je za porażki, były, mówiąc dyplomatycznie, nienajlepsze. I choć jest nadzieja, że wyjdą na prostą, to ciężko o maszynę do zarabiania pieniędzy jakimi dysponuje w chwili obecnej Disney (uniwersum Marvela oraz Gwiezdnych Wojen). Jedną z nadziei studia pozostaje zatem uniwersum wykreowane przez J.K. Rowling, czyli mugoli i czarodziejów. Po ekranizacji wszystkich części „Harry’ego Pottera” czas na spin-offy, a pierwszym jest właśnie produkcja „Fantastycznych Zwierząt”.
Ten nieco przydługi wstępniak wydawał mi się potrzebny, ponieważ rozpoczęta właśnie nowa seria filmów musi odnieść nie tylko sukces finansowy, ten już raczej został osiągnięty, bowiem film w dwa tygodnie od premiery zebrał ze światowego rynku 473 miliony dolarów przy budżecie produkcji 180 milionów „zielonych”. Film ten musi jednak także spodobać się szerszej publice, by nie spalić nadziei na kolejne filmy z czarodziejami. Na to Warner Bros. nie może sobie pozwolić. Zapewne dlatego do wyreżyserowania filmu zaangażowano sprawdzonego przy okazji filmów o Harrym Potterze Davida Yatesa.
W trzy dni po tym jak mózg mi rozwałkował film Toma Forda zasiadłem sobie w IMAXie z popcornem bez większych oczekiwań i próbowałem się bawić w najlepsze. Problem w tym, że nie do końca mogłem i teraz nie wiem czy to kwestia tego, że film nie jest tak dobry jak być mógł, czy też jest to zasługa „Nocturnal Animals”. W każdym razie, średnio co kwadrans, gdy odczuwałem niesmak musiałem sobie przybić mentalnego bitchslapa, by się opamiętać, że to zwykły film rozrywkowy i nie powinienem go rozpatrywać w kwestii wielkiej sztuki. Bo tej w filmie właściwie nie ma.
Głównym problemem w tej produkcji jest dla mnie zbędny filtr, którego użyto w postprodukcji, a który sprawia, wręcz na siłę, że kolory w tym filmie są blade niczym skóra Skandynawów. I o ile rozumiem konwencję – akcja toczy się w latach 20-tych XX wieku, jednak przesadzony „retro filtr rodem z Instagrama” boli w oczy, chcąc nam na siłę przypominać w każdym kadrze, że TO NIE SĄ CZASY WSPÓŁCZESNE TYLKO NIEMAL STO LAT TEMU. To tak jak pisanie caps lockiem w książce. Wyobraź sobie, że nie tylko tytuł i kolejne rozdziały są oznaczone wielkimi literami, ALE CAŁA KSIĄŻKA, BY PODKREŚLIĆ, ŻE TO JEST NAPRAWDĘ WAŻNE. A przecież jest to świat magii, czarów i aż się prosi, by było barwnie i magicznie. Nie jest.
Przyczepić się też mógłbym do braku logiki w niektórych momentach rozwoju całej historii, jednak świat magii sprawia, że mogę przymknąć na to oko. Nieco gorzej z przewidywalnością rozwoju wielu wydarzeń. Choć i na to przymknę oko, bo parę razy też zaskoczyli (zwłaszcza gościnnym występem pewnego znanego aktora w finale), więc sumarycznie czepiać się nie będę. Poza tym, odczuwam srogi niedosyt tego jak wprowadzeni jesteśmy w zasady funkcjonujące w świecie ludzi i czarodziejów niemal sto lat temu. Dowiadujemy się, że czarodzieje w USA mają jakiś rząd, prezydenta (do którego można wtargnąć niemalże tak ot z ulicy) i nieco inne zwyczaje niż czarodzieje z Wielkiej Brytanii w XXI wieku (jak w serii filmów o Potterze). Gdzieś tam też pada zdanie o panującej w Ameryce prohibicji, co daje szerokie pole do popisu w filmie, ale jest zupełnie zmarnowane. Ja byłbym bardzo ciekaw jak wygląda i działa ten równoległy do ludzkiego świat, można by tu zagrać naprawdę fajnymi konwencjami, pobawić się stereotypami. A tego film mi nie daje.
Podobno od niedawna Eddie Redmayne jest nowym ulubionym obiektem hejterów, a to przecież całkiem niezły aktor. „Fantastyczne Zwierzęta” nie dają mu zbyt wiele szans na popisy (może poza sceną „taneczną”), a większość jedzie na jednej minie nieco zagubionego i głupkowatego cwaniaczka. Niewiele do błyszczenia ma także Colin Farrell, choć wypada zdecydowanie dobrze (mam do niego słabość po drugim sezonie „True Detective”). Ezra Miller grający nieco odrzuconego chłopca jest całkiem niezły, ale w pewnym momencie jego postać i zachowanie bywa denerwująca w swojej przygarbionej i wystraszonej pozie. No i chyba niewiele więcej można powiedzieć o kreacjach aktorskich. Katherine Waterston, którą oglądamy dość często na ekranie nie potrafiła zdobyć mego serca. Dan Fogler, czyli ukochany przez wielu widzów Kowalski, odgrywa rolę typowego elementu komediowego w filmie i nie ma w swojej roli nic poza serwowaniem salw śmiechu.
W kwestii realizacji mamy do czynienia z CGI (computer-generated imagery, czyli efekty komputerowe) w niemal każdym kadrze. Począwszy od Nowego Jorku, gdzie rozgrywa się akcja, przez tytułowe fantastyczne zwierzęta i inne wydarzenia na ekranie kinowym. Część z nich wypada lepiej (stworki!), część nawet znośnie (rozpadające się budynki), a inne całkiem kiepsko, jak choćby sam Nowy Jork, który wydaje się nieco przerysowany. Ale cóż, może taka konwencja, nie znam się, nie wiem. Muzyka to taki typowy Harry Potter, nawet początkowa sekwencja nawiązuje do znanego motywu i jest to całkiem spoko i wywołało na mojej twarzy uśmiech sentymentu.
Kurczę, czytając powyższe akapity można odnieść wrażenie, że film mi się nie podobał, ale jednak nie był taki zły. To solidna porcja rozrywki, bo przecież nie idziemy do kina na film o czarodziejach po to, by oczekiwać realizmu, prawda? Po cichu liczyłem, że rozerwę się nieco mocniej, ale nie ma mowy o żadnym rozczarowaniu. Fanom uniwersum pani Rowling film powinien przypaść do gustu, niedzielnym widzom także, a i część bardziej wymagających widzów powinna wychodzić z kina bez poczucia zażenowania. Czy więc Warner Bros. może otwierać szampana z powodu stworzenia maszyny do robienia hajsu? Moim zdaniem tak. Czas naprawić uniwersum DC.